sobota, 13 lutego 2010

Live forever!

  Śnieg skrzypiał pod nogami Dominika. Wschodzące słońce jasno rozrywało skute lodem niebo, a wiatr rozwiewał pamiątkę po tym wydarzeniu na cztery strony świata.  Wolne kroki zdawały się współgrać z budzącym się po nocy szlakiem, niezmordowane zimą i chłodem mieszkańcy lasu z Lichem na czele przecinali okolicę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu nieznanego. Podnóże niczym nie różniło się od szlaku wiodącego w wyższych partiach góry. Kilka nagich skał, majestatyczniejszych drzew i rażące mocno słońce nie czyniły różnicy zdezorientowanemu podróżnikowi skazanemu na tułaczkę. Szukał jej wzrokiem, z trudem odnajdywał spoglądając na najjaśniejszą gwiazdę, wtedy uśmiechała się zagadkowo i falowała, blask jednak był heroiczny. Kiedy zwracał wzrok na mroki wciąż skąpane w błogiej nocy widział ją niczym tajemnicę kryjącą się za aksamitną kotarą w kolorze purpury. Jednak ciemność i chłód też były nie do zniesienia. Obejrzał się za siebie lecz i tam jej nie było. Powrócił na szlak, Pani Jeziora jednak i tutaj nie zaskoczyła Dominika. Śnieg skrzypiał nadal, a nieznana siła maskowała ślady wiodące z dalekich stron.

   Dzień był wspaniały. Niezliczone rzesze wyglądające przez wysłużone, drewniane okiennice podziwiały pogodę. Ta aura przenosiła się również na nich samych. Korzystający z podrygów zimy uśmiechali się nawzajem opętani dobrą energią natury. Karczmarz jednak nie uśmiechał się. Szedł przed siebie. Sam.

  Mijał swoją zaspę w milczeniu. Nawet zwolnił krok, by sacrum przywróciło tamtą wizję i sen. Aby planety znów skonfigurowały i dane mu było na trzeźwo spotkać swe senne marzenie. Swoje pragnienie i magię życia. Chciał w nieskończoność być u jej boku. Błagał o sekundy i uśmiech. Tym razem bezskutecznie.

  Wspomniał w tej chwili oglądaną niedawno świątynię, zrujnowane jej wnętrze i przeklętego jej mieszkańca. Wracał do tej sytuacji wielokrotnie rozmyślając czy zrobił dobrze. Sprawdzając własnego siebie dlaczego tak, a nie inaczej postąpił. Co pokierowało nim w momencie przekreślenia swojej szansy na wieczność. Czymże jest przecież życie bez... Nie dał rady. Tęsknił.

  Karczma stała na swoim miejscu. Dobrze, nikt jej nie przenosił... Najwyraźniej jednak próbował, bo przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Zbliżył się do wyłamanych drzwi (i nie tylko drzwi). Teraz zauważył dopiero wyniszczenie wewnętrzne swojego życia. Wybite szyby, oderwane deski i wiszące bezwładnie okiennice były niczym w porównaniu do szalejącej hordy między ścianami. Stojąca pośrodku ocalała ława niczym dar niebios protestowała przeciw szaleństwu. Jak na życzenie pobliski nalot śnieżny krył w sobie butelkę z przezroczystym. Opodal leżała szklanka... Leżała jeszcze długo. 

  Biało zielony szal spłynął z piętra po rozerwanej balustradzie. Zawisł na drzwiach lekko niczym anioł czy inny twór opatrzności. Zwolnił mimo dmącego wichru. Nie, to nie było pytanie. Szkło opadło na dębinę. Szal jeszcze bardziej opadł na marne wrota. I odpłynął

 


Baw się dobrze. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz