piątek, 19 lutego 2010

Lina do... nikąd?

"- Pieśni, jak mawia pewien mój znajomy, nie można zdławić.
- Pieśni nie. Ale pieśniarza i owszem, proszę." Andrzej Sapkowski - "Pani Jeziora", Rozdział 4.

Zacznijmy więc od tego, że te słowa na pewno nie są końcem. Końcem byłaby przecież wyczerpanie fantazji, a tej mi jeszcze nie brak całkowicie. Pomimo panującej śmierci, umiera przecież główny wątek, a więc życie i sposób na istnienie, przetrwam wszystko... Co to będzie? Nie śmiem zgadywać. W pewnym więc sensie jest to początek czegoś co ciężko pojąć rozumem. Jednak problem ma się w ten sposób, że nie mam na tyle sił, by sprecyzować czego początek będzie dotyczył. Wiem na pewno, że pewien rozdział zapieczętowałem ile sił i nikt nie będzie za złe miał mojej niepohamowanej brutalności, szyderczej finezji i diabolicznej mił... diabolicznemu poczuciu (sztucznej?) radości. Ciekawe czy zjawi się duch jakiś, nocna mara czy straceniec, który zerwie pieczęć z listu i odczyta głośno jego treść. Dla mnie również będzie ona zaskoczeniem. Nie napiszę więc, że skończyłem, powiem jedynie, że natrudziłem się setnie, znów parafrazując Mistrza. Nie miej za złe szanowny Panie...

  Czy rozmowa z Bogiem coś dała? Chyba tak, przecież kilka dni przedłużających dramat istnienia było czymś niezwykłym, a z pewnością intrygującym. Śmiało więc stwierdzę, że upadające krzesło na wciąż wilgotną w wielu miejscach podłogę nie było niczym szokującym. Szumiące w uszach wiernego czytelnika zassanie powietrza nie zdziwiło, a wręcz wprawiło w monotonię rozterki i smutku. Nawet dźwięk naprężającej się liny nie zmącił chwil taktownego oglądania tej mało makabrycznej sceny. Nie, nie zostawię was z wisielcem w jednym pokoju, nie będzie tak ładnie, miło i spokojnie. Żaden z widzów nie odetchnie niczym Dominik wesoło dyndający pod sufitem, żadna dusza nie zazna ukojenia w ramionach nadobnej, a Rodzeństwo ze zrezygnowaniem nie opuści pięści. Nad nimi wszystkimi górować będzie honor i duma, nie wykończą leżącego, byłaby to nagroda. Konaj dalej, głupcze szarmancki! Kpij spokojnie nieudolny pomiocie! Opuść nasze wspaniałe życie!

 -Eia Mater! Jestem na Twoje wezwanie!- powiedział kłaniając się nisko a sine znaki po silnej pętli majaczyły na szyi. Lecz Matka nie przyjęła go, a tylko zaśmiała się uroczo niczym...

  ... Niczym marzenie. Sznur jednak uległ czasowi i grawitacji. Niczym budząc się z najgorszego koszmaru i najwspanialszego snu, bo nie potrafił tego określić spadając Dominik znalazł się na mokrej nie tylko od wody, ale i potu oraz poetyckiej krwi. Rozerwana nić między nowym życiem leżała niedaleko smutnie znacząc pewną literę.

  Świat jednak nie zgodził się z wyrokiem. Zbuntował się niczym były karczmarz kilka słów i kufli temu. Odrzucił niechcianego Koch(sic!)... człowieka do innego miejsca. Innego czasu... Kto wie czy nie lepszego? A słońce nie zaszło lecz wzbiło się zza horyzontu. A wiatr rozgonił chmury. A śnieg stopniał i odkrył wspaniały świat. A Cyca już nie było tutaj i wszyscy się uśmiechnęli. A czy na pewno wszyscy? Chyba tak, nie mnie to już rozsądzać...

I byłby to koniec jednak czuję jakiś niedosyt...


Dlatego żyj wiecznie,

Zapomnij te szczere słowa

Chyba tak będzie bezpieczniej

O *** była tu mowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz