czwartek, 28 stycznia 2010

Oaza ciepła

  W pokoju sypialnianym panował nieprzenikniony zaduch. Nic dziwnego, uśmiechnął się Dominik rozciągając ręce, które po chwili natrafiły na bliską osobę. Bliską nie tylko z matematycznego punktu widzenia. Powoli otworzył oczy, a widok wprawił go w jeszcze większą radość i nasunął coraz to bardziej narastającą przyjemność. Pozorny tylko nieład, który panował w pomieszczeniu w niewielkim tylko stopniu oddawał twórczy chaos dnia, a będąc szczerym nocny minionej. Odwrócił więc głowę na bok wtulając policzek w gorącą poduszkę. Większość z was zapewne wiele zna rodzajów przyjemności i szczęścia, tego ciepłego uczucia spadającego z nieba na nasze ciała zaraz po porannym przebudzeniu. Jednak to nie poranek tak rozmarzył Dominika, a jeszcze gorętszy obiekt pożądania spokojnie drzemiący obok. Na twarz wędrowca wstąpił ponownie wspaniały i uroczy wręcz uśmiech jednoznacznie wskazujący na to, że błogi stan może spłynąć na każdego. Do głowy wracały wspomnienia. Mimo, że bardzo rozerwane, jak przystało na perfekcyjne uniesienia miłosne, spójny obraz połączyć można było bez większych problemów. Po prawdzie wizja niepoznanego, tajemniczego i magicznego związania była pociągającą sprawą to jednak ciekawość i pragnienie jasności u osób prawdziwie szczerych jak i głębokich zabrała górę, toteż obrazy tworzyły jednostajny ciąg. A jeśli o ciągu już mowa... Zostawmy to jednak filozofii, która nas rozliczy. A przyznać trzeba, że rozliczać może być z czego, zważywszy na rumieńce i płonące uszy.

  W raju, to jest domu Kukurydzianej panny dni mijały w upojnym nastroju wzajemnego uzupełniania się na wszelkich frontach. Mróz odpuścił, przynajmniej w obrębie domu, słońce świeciło tylko na jeden pagórek w całym świecie, a ptactwo powróciło w środku zimy tylko dla tych dwóch osób. Wino truskawkowe rozpalało charaktery i temperament, ciała pulsowały niczym rozbudzona skroń, szał ogarniał umysły i serca! Gore! Gore! Wołali wokół niewidoczni strażnicy z lodu nie spiesząc na ratunek, a jedynie obserwując z boku piekielną chuć. Ratujcie, rozdzielcie, zostawcie nam! Dodawali słomiani zalotnicy spod grubej warstwy śniegu, skryci w głębokich borach, gdzie mroczna polana w centrum nieprzeniknionej puszczy wyznaczała godziny i daty spotkań mrocznych i demonicznych sił. Demony, a na pewno dwa bardzo młode, jednak czasu nie miały, bowiem szalały pośród rozległych pościeli. Przepełnione ogniskiem niemoralnego pragnienia gasiły swe grzeszne ciała w mrozach rozległych pustkowi, gdzie jeden dom króluje ponad nimi. Kiedy już nagie ciała ostygły demony powracały do swej siedziby, by dalej rozważać próby podbicia świata... Jeśli nie całego to chociaż dwóch serc.

  -"Płacze znów, płacze"- śpiewał trubadur w dworze mieszczącym się nieopodal rozległego lasu. Pan domu, człowiek starszy wiekiem, Mirosław herbu Dwie Kawki odpowiedział... Trubadurowi: -Nie masz racji! Nie przepadnie w ciemnej toni, a ona nie czeka daremnie!- Od lat wielu nikt nie domyślał się o kim mówił szlachcic. Pewnym jednak było, że zaczęło się to od czasu kiedy zagubił się w lesie, a wrócił cały mokry. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby w lesie było jezioro, a jak wiadomo nikt jeziora w puszczy tym nie widział... Tak samo jak nimf wodnych.

  Oblicze Kukurydzianej Panny zwróciło się w stronę Dominika, piękna dziewczyna pulsowała nadal, namacalnie żyła ostatnimi godzinami, podobnie jak i przyszłymi. Na jej twarzy również gościł uśmiech...

  

wtorek, 26 stycznia 2010

Fairyland

  Magiczna kraina zdawała się nie mieć końca. Skąpana w jasno świecącym słońcu okolica skrzyła się tysiącami bajecznych kolorów rzucając wokół drażniące, ale i napawające fantazją refleksy. Śnieg nie ziębił i nie dokuczał, a jedynie cichutko skrzypiał pod butami, trakt wydawał się mało uczęszczany, ale jednak pomimo mroźnej pory: był i to się liczyło. Pokryte niezliczonymi ilościami sopli okoliczne, rosnąco pojedynczo drzewa wyglądały jak te z wiekowych rycin kreślone z mistrzowską precyzją gdzieś głęboko pośród murów klasztorów w odległych krainach. Ustalony w nocy cel wędrówki ślimaczym tempem stawał się coraz bardziej materialny i rzeczywisty, coraz mniej odległy i coraz mniej zachęcający. Trzeba ci bowiem wiedzieć, że noc potrafi wzmagać w człowieku potworne myśli i pragnienia. Jest w stanie, szczególnie wycieńczonego drogą wędrowca, przeciągnąć na swoją stronę cienia i załamania. Każda natomiast ostoja normalności jest na siłach wyglądać w oczach skazańca na Bramę Piotrową, a przynajmniej na niedrogi zamtuz. Łatwo więc wywnioskować, że i tym razem tak było.

  Dom stojący na pagórku przykrywała czapa śnieżna nie bagatelnej grubości. Prawdę powiedziawszy nie wiele brakowało zwałom śniegu by połączyć dach z podłożem. Wejście główne do mieszkania, w miarę odśnieżone dawało nadzieję na to, że pustelnia jest zamieszkana. Zdradzały to również ślady wiodące w dół od drzwi. Po niedługiej, acz twórczej chwili zastanowienia Dominik postanowił pchnąć sosnowe drzwi. Wedle jego przewidywań wnętrze nie odbiegało od przyjętych standardów domów. Jednolite, a mimo to przytulne i ciepłe ściany wyglądały na bardzo świeże i aż zatrzymywały na sobie wzrok. Gdzieniegdzie przyozdobione barwną tkaniną czy rzeźbioną w drewnie statuą tworzyły pigułkę klimatu jaki emitowały podobne temu domostwa. W kącie stał dębowy stół niewielkich rozmiarów ogrodzony parą krzeseł z tego samego materiału. Śnieżnobiały, a porównać nie było trudno obrus zlewał się z bielą zza okna, które przepuszczało promienie słoneczne do środka. Nieopodal prosty piec spokojnie sapał grzejąc wnętrze. Pozostałych pomieszczeń Dominikowi nie dane było spenetrować jak i pobliskich szafek, kilku półek oraz podejrzanie, ale i zachęcająco wyglądającego gąsiorka przykrytego płachtą bordowego materiału. Nim doszło do konfrontacji, na nieszczęście karczmarza, który mając zły zwyczaj penetracji garów i tym razem nie powstrzymał swoich zapędów. Jedno było jednak pewne: krupnik wesoło bulgoczący na piecu był wspaniały... O wiele wspanialsze miały być jednak zbliżające się dni, mimo że sytuacja zapowiadała całkowicie inaczej.

  Drzwi zaskrzypiały po raz wtóry, młoda przedstawicielka płci pięknej powoli wkroczyła do swojego domu mieszczącego się na niewysokim pagórku zewsząd otoczonym pustkowiem bardzo skąpo odzianym w drzewa. Monotonię dnia codziennego przerwał widok jaki zastała w swoim domu... Nieznany mężczyzna, widać, że zmęczony drogą, w najlepsze stał w pobliżu pieca i z łyżką w ręku spoglądał z pożądaniem na zupę. 

  -Całkowicie mnie zaskoczyła- powiedział Dominik, wiekowy już karczmarz oberży "Pod Wspaniałym Cycem" opowiadający zebranym epizod ze swojej wędrówce. -Ech, wspaniała była, zauroczyła mnie kiedy pierwszy raz nań spojrzałem... Tym niemniej wyglądałem głupio z łyżką w ręku wyjadając pierwszorzędny krupnik z gara. Nic nie zapowiadało przyszłych wydarzeń-

  Stali patrząc sobie w oczy dłuższą chwilę, obydwoje nie wiedząc co powiedzieć i jak zareagować. Milczenie przerwał Dominik poczuwając się do obowiązku wyjaśnień. -Ładny dzień dzisiaj mamy, mroźny troszkę, ale ładny- rozpoczął rozmowę z Kukurydzianą Panną...


niedziela, 24 stycznia 2010

Wypłynąłem na srebrzystego przestrzeń oceanu...

  Można nie dawać wiary bajaniom starych dziadów gdzieś pośród pustkowi kiedy na głowę im rzucają się wiek, choroba i wiek. Można nie przejmować się porywistymi młodzikami pędzącymi przez trakty w poszukiwaniu przygody, opowieści i paru groszy. Można w końcu puścić mimo uszu spisane w różnych dziełach, zarówno tych sławnych i rzetelnych pisarzy jak i szerokiego grona raczej nie wybitnych, historie niecodzienne, a chciałoby się powiedzieć fantastyczne. Jest jednak coś, co bardzo ciężko nam będzie przezwyciężyć... Pytacie co to takiego? Odpowiem szczerze: my sami! 

  Opuściwszy ruiny kościoła, przegoniwszy wiszącego na karku niczym zły omen Kupidyna, Dominik powlókł się dalej szlakiem w nieznanym kierunku. Nie, błąd popełniam, kierunek był, ale o innej nazwie, która brzmiała: jak najdalej od karczmy. Tak więc maszerował wędrowiec raźno, wyraźnie spokojniej niż dni temu kilka. Aura uspokoiła się, nie dawała szalonych śladów obecności. Mróz po prawdzie trzymał, ale nie doskwierał więc od czasu kiedy śnieg i wicher ustały marsz był niemal przyjemnością. Pokryte białą warstwą zimy drzewa pochylały w skromnym geście swe korony nad szlak częściowo stając na drodze poświacie księżyca pędzącej ku powierzchni. 

  Marsz trwał na dobre, okolica nie wiele zmieniała się z godziny na godzinę, ale jasnym było, że las rzednie, a wołanie z głębi puszczy coraz to cichnie i jakby ustaje. Po wielu, wielu krokach niemal ucichło na stałe i opuściło wędrowca na dobre, ale... czy na pewno?

  Otwarte przestrzenie powitał z olbrzymią radością i zadowoleniem. Niskie pagórki, wszystko wokół pokryte grubą warstwą szklącego się w świetle księżyca śniegu, słaby wietrzyk podrywający drobiny śniegu do lotu niczym magik władający siłami nie z tej ziemi, wszystko to oczarowało Cyca, który stał jak wryty na granicy mrocznej i dziwnie nieprzyjemnej w tej chwili puszczy. Decyzja padła tak szybko jak i krok przed siebie. I tak oto zakończył się kolejny etap tej długiej wędrówki obfitującej w zdradę, mimo że ciężko ją dostrzec, zew natury, umysłu i serca, choć nie wiemy tak naprawdę, którego posłuchał Dominik, wypędzenie diabła i szczęścia z życia oraz skrywane na dnie serca marzenie. To wszystko było za nim... Tak więc, co było przed nim? Ha! Oto jest pytanie, ale jedno jest pewne: majaczący w oddali i słabo rozświetlony przysadzisty budynek musiał pokazać co też może spotkać człowieka na takim odludziu... A może, nie to nie możliwe, przecież kraina elfów nie istnieje nigdzie indziej poza bajkami. Nie istnieje? Kim więc jest Pani Jeziora...

  I tutaj specjalnie pytajnika brak...

wtorek, 19 stycznia 2010

Strzała, która rani głęboko...


  Nierówne, częściowo zasypane ślady wiodły po trakcie wprost do niewielkiego, kamiennego kościoła ukrytego pośród starych i nakrytych jedynie śniegiem drzew oraz pnącz. Szlak wyznaczany przez odciski butów poprzecinany często był również większym obszarem wygniecionego śniegu. Wielokrotnie zabarwionego na bordowo... Niespokojny duch plątał się po okolicy zważywszy, że wichura wspaniale maskowała jego obecność i bez najmniejszych przeszkód mógł wypatrywać nieszczęśnika umierającego na drodze w nieznane. Szaro-popielata, chłodna i niematerialna zjawa poleciała więc w kierunku, który wskazywały ślady oraz zapach, uwielbiony przez potępione byty astralne: zapach śmierci. Możliwość przyjęcia w swe szeregi kolejnego nieszczęśnika doświadczonego przez życie, ograbionego przez świat, straconego przez los. Tak, z pewnością te określenia trafnie charakteryzowały Dominika.

  Kościół, a po prawdzie ruiny kościoła z zapadniętym częściowo dachem oraz uszczuploną gdzieniegdzie o kamienie północną ścianą wyglądały jak miejsce z najgorszych koszmarów, nie tylko tych sennych, ale i tych bardzo bliskich i wpływowych: śnionych na jawie. Wstępu do środka broniły grube, o dziwo trzymające się świetnie, dębowe drzwi przywodzące na myśl wrota piekła, zarówno z koloru jak i zdeformowanych zdobień. Rozbity witraż ponad wejściem głównym był jednak o wiele bardziej atrakcyjnym, a na pewno wielce efektownym sposobem wejścia do środka. Nie wiedzieć dla czego śmiertelnicy na wypadek kontaktu z bytem pokroju ducha wyczuwali wewnętrzny strach, niepokój i śmiertelny chłód. Więc po co u diabła od razu objawiać się temu straceńcowi przez drzwi, kiedy można wysłuchać wpierw jego żali i smutków. Z tego właśnie powodu, przenikając przez resztki świętego obrazka przedstawiającego najprawdopodobniej Świętego Aleksego z listem w ręce zjawa osiadła na piętrze. Piętro mieściło stare, klasyczne i zapewne diablo drogie organy. Szczerze mówiąc to co po organach zostało, bo teraz niegdyś piękna klasyka dziś przedstawiała obraz nędzy i rozpaczy. Między wyłamanymi partiami balustrady miało się wgląd na nawę główną kościoła. Połamane, ułożone w nieładzie, często nadpalone i zrąbane ławy były jednym ocalałym meblem. Ściany z grubego kamienia nie przywodziły na myśl sakralnej budowli, a raczej piwnice lochu czy izbę tortur wręcz ponieważ fragmenty obrazów oraz rozmazane malowidła przypominały raczej zaschnięte strużki krwi i maszyny śmierci nie zaś Drogę Krzyżową i sylwetki apostołów. Ołtarz natomiast mógł naprawdę przywodzić na myśl ołtarz, bo światło wcierające się przez luki w ścianie wyglądało niemal jak dawane przez Najwyższego. Właśnie jedna z takich smug padała na klęczącą pośród śmiecia postać. Szeptane z trudem słowa mogły wskazywać na modlitwę odchodzącego w zaświaty człowieka. Wędrowiec chwiał się, wprawne ucho zjawy i wszystkowidzące oko dostrzegły, że często przerywał mowę, mrużył oczy i dyszał ciężko. Zaciekawiony zjawiskiem oraz oczywiście treścią ostatniej woli i zwierzenia duch popędził co rusz w stronę ołtarza. Nie chcąc jednak być zauważonym, a na pewno zbyt wcześnie zachował ostrożność i sfrunął między zniszczone ławy oraz sypiący się konfesjonał. Słowa nadal były zbyt bardzo wytłumione, a ruchy ust nie dawały pełnego obrazu sytuacji. W końcu postać uniosła głowę spoglądając na zasnute chmurami niebo. Kilka śnieżynek opadło na ramiona modlącego się. Chłodny wiatr zgasił tlące się ledwo-ledwo świeczki w oczach samotnika. Nie porwał jednak łez płynących jakby z niechęcią i trudem po przemarzniętych i sinych policzkach. Mina nie wyrażała z pozoru nic, a była jednak pełną odpowiedzią na wszystkie pytania. Duch postanowił ujawnić się i objawić. Jednak Dominik wiedział dobrze, że coś lub ktoś krąży nad nim od wielu dni, miesięcy, a nawet lat. Czuł, że coś obserwuje kroki i poczynania. Przygotowany był nawet teraz na odpowiedź.

  -Odejdź! Teraz nie potrzeba mi już twej obecności. Uciekaj w mrok, gdzie twoje miejsce! Szerz swe panowanie tam, gdzie uważasz za słuszne. Mierz dalej swoją miarą, przeklęty niegodziwcze, niszcz życie i psuj myśli jak do tej pory robiłeś z niewiarygodną precyzją. Uśmiercaj przeznaczonych, kultywuj przeklętych i sprawiających ból! Uciekaj! Zejdź mi z oczu i nie wracaj! Bądź przeklęty Kupidynie!

sobota, 16 stycznia 2010

To jawa, a może to jeszcze sen?

Polecam, jak z resztą zawsze, czytać przy akompaniamencie wstawionego utworu.

  Koń chrapał ciężko przesadzając śnieżną, smaganą potwornym wichrem zaspę zajmującą smutną pozycję na brzegu zasypanej białym puchem drogi. Księżniczka pełnym gracji ruchem poderwała klacz do skoku, nie lada niebezpiecznego na oblodzonym trakcie. Szlachetna ta panna jednak lubiła ryzyko i niecodzienną dawkę adrenaliny. Reszta drużyny nie pokusiła się jednak o podobne wyczyny tak więc przegalopowała na karych ogierach przez mroczny las zostawiając za sobą jednak dudniące na przemian z hulającym wiatrem rytmiczne acz wytłumione stukanie kopyt o podłoże. I byłoby ta scena, gdyby nie jedno nienaturalne zjawisko...

  Dominik pędził lasem. Ciepły, letni wiatr dawało o sobie znać hipnotyzując szumem targanych w tańcu liści pośród koron wysokich drzew. Niższe partie roślinności również nie pozostawały bez uwagi silnie policzkując i kalecząc twarz karczmarza pędzącego na złamanie karku po śliskich kamieniach, a stromych zboczach. Cyc przesadził zwaloną brzozę. Wiekową jak dało się wnioskować po bogatym asortymencie grzybów, mchów i porostów opiewających wątpliwej wytrzymałości korę. Pokusiłbym się nawet o określenie pokroju: przeczesując grzyby, mchy i porosty można natknąć się na korę, chyba brzozową. Tak czy inaczej próchniejące drzewo było już daleko w tyle za Dominikiem sunącym przez niewielkich rozmiarów wąwóz, którego centrum był ruchliwy i wartko płynący potok. Potok ten, a mało kto wie o takich rzeczach, dzieli las ten na dwie części. Część drzew mieszanych oraz zdominowanych przez drzewa iglaste. Jeśli natomiast o powierzchnię chodzi to tutaj mamy doczynienia z niezwykłym figlem natury, bowiem las ten dzielony jest dokładnie na połowę. Mus jednak przerwać tak dokładne rozważania ponieważ karczmarz w zaledwie jednym susie przesadził strumień i znalazł się w połowie iglastej. Szybkim ruchem ręki strącił pajęczynę osiadającą na nosie i cisnął w bok. Zachwiał się na pniu ponieważ ten zamiast dać oparcie rozpędzonej nocy rozpadł się ze starości.  Nikt nawet nie wiedział w jaki sposób Cyc opadł na plecy i z wybitną prędkością pomknął w dół pobliskiego jaru. Na jego szczęście zbocze było nagie, wolne od gęstej jak do tej pory puszczy. W końcu wylądował pośród zawilgłych paproci i trzcin. Powoli podniósł się i otrzepał oraz obejrzał trasę, po której dane mu było lecieć na dno doliny. Dno, dnem się jednak nie okazało o czym zaraz dane będzie się przekonać. Tutaj, bowiem nastąpiła rzecz niespotykana... Tak, omam słuchowy, omamem nie był, a wybujania fantazja okazała się najbardziej materialną rzeczywistością. Pewnym jest, że głos kobiecy wołający Dominika do siebie był prawdziwy. Tak niebywale prawdziwy jak tajemnicze jezioro, które pokazało się karczmarzowi odsłaniającemu w zaciekawieniu silne i zielone trzciny obiegające idealnie okrągłe miejsce. Natura zdawała się wyciszać, wiatr postanowił ustać, ptaki zamilkły pośród swoich gniazd i dziupli, a liście i rośliny mniej szeleścić pod stopami zagubionego wewnętrznie i zewnętrznie wędrowca. Idealnym, poza okręgiem okazał się również widok jaki dany było podziwiać Cycowi, na środku jeziora znajdowała się wysepka. Majestatyczna i unikalna, stojąca dzielnie pośród krystalicznie czystej i stoicko spokojnej tafli jeziora. Nie sama wysepka była jednak obiektem podziwu lecz Ta, która wzywała Dominika do siebie. Istota, której głos w stanie był powalić na kolana i porwać w głąb siebie każdego kogo tylko nimfa, bo inaczej nazwać się tej postaci anielskiej nie da, sobie wybrała. Uosobienie marzeń i pragnień spojrzało niewinnie odwracając swe oblicze w stronę Cyca, który jak do tej pory starał się trzymać fason i zachowywać powagę tak w tej chwili odpłynął całkowicie i stał się bezbronny oraz posłuszny... Oddany do granic. 

  Godna pędzla mistrza sylwetka nagiej kobiety była wręcz nie do opisania. Nie ma bowiem na świecie rzeczy ni astralnego bytu mogącego stawać w parze z widokiem tak bajecznym i malowniczym. Jest poza zasięgiem każdego człowieka przywołanie do siebie wizji i harmonii tak wielkiej aby dać obraz tego, co dane było Dominikowi oglądać. Trzeba wpierw wejrzeć w głąb siebie i po wielogodzinnych rozważaniach stwierdzić co jest kwintesencją piękna dla nas samych... I wtedy wyobrazić sobie co karczmarz ujrzał pośród wód jeziora.

  -Jestem na wezwanie-powiedział chwiejnym i niepewnym głosem, starając się zebrać myśli onieśmielony i rozbity. 

  -Jesteś, na wezwanie, nie przeczę, ale czy gotów jesteś zapaść w głąb mej toni i oddać się sprawie po wieki? Czy masz w sobie tyle odwagi by swą duszę i swe ciało ofiarować przeklętej istocie? Będziesz w takiej mierze odważny i wierny, że na powodzenie i czas żalu, na strach i radość, na bliskość i rozłąkę pozostaniesz przy mnie walcząc ze strasznym losem? Dasz mi siebie w zamian za pogardę i zapomnienie?-zapytała swym delikatnym, ulotnym i urzekającym głosem Pani Jeziora. Dominik zatrzymał swe myśli. Odrzucił rozważanie nad odpowiedzią. Chciał jedynie przypomnieć sobie skąd zna ten głos. Gdzie już wcześniej zadurzył się w pięknie i mistyce kobiecego ciała? Poznać ponownie imię tej, która intryguje go od dawien dawna... Wiedział, że kiedyś w dawnych latach spotkał swoją wizję ze snów. Nie wiedział jednak czy ona zgadzała się na postać sennego marzenia.

  -Tak więc odejdź! Wrócisz do mnie jednak ponownie! Bądź wtedy gotów. Spiesz się!- melodycznie zadźwięczała nieziemsko piękna istota. Dało się wyrwać nutkę szyderstwa z jej słów.

 Zaspa śnieżna poruszyła się. Jasny księżyc niebywale opiewał okolicę. Ułożone we fantastycznych pozach nawały śniegu przywoływały na myśl spienione morze. Twórczyni ich, niebywała zamieć, ucichła tonąc głęboko wśród nocy. Zaspa przeistoczyła się w lodowe monstrum, skamlące z zimna i wyczerpania. Monstrum natomiast przeistoczyło się w Cyca. Wyrwany ze oków śmierci, mamiącej go swym zabójczym snem majaczył coś o zaklętym Jeziorze. Kto by jednak wiarę dawał przemarzniętym włóczęgom bez perspektyw na życie...

środa, 13 stycznia 2010

Po uszy w uczuciu

Słowem wstępu: chciałem zaznaczyć, że niżej umieszczony utwór zajmuje specjalne miejsce w moim życiu, podobnie jak...


 -Dobrze usłyszałem?! Ty chcesz swoje prawa tutaj wprowadzać i urzędy piastować?! Mnie na zbity pysk do zimnych lochów wrzucić i od przeklętych wyzywać? Nigdy, jak mi życie miłe, nigdy! Zrozumiałeś?- powiedział, chociaż to bardzo skromne, karczmarz do inkwizytora Macieja. Ten nie przejął się zbytnio ekspresją Cyca i z najwyższą ignorancją wciąż obracał złotą monetę między palcami. Kiedy niezręczna dla zebranych cisza dała się we znaki nawet i jemu szybkim ruchem pochwycił pieniądz w dłoń ściskając go z wyższością i pogardą. Co nie znaczy, że złota nie pożądał, ale to już osobna historia. Maciej podniósł wzrok na Dominika, który zdenerwowany i nie lada zagubiony siedział po drugiej stronie stołu niecierpliwie pociągając z kufla. Oczy inkwizytora były ciemne oraz mgliste, przez półmrok ten, zmącony jakimś duchem zagubionym nie przemawiało żadne uczycie czy życie. Tak przynajmniej się w tej chwili wydawało wszystkim tym, którzy w jego bezdenne oczy spojrzeli.

-Więc mówisz, że przybytku tego na chwałę Boga nie oddasz...- powiedział równie ozięble co jego spojrzenie

-Jednak ja twoje zmartwienia, człowieku małej wiary, rozwieję w mig. Oddasz i to po dobroci. Nie rób takich min, nie masz tutaj nic do gadania. Moja wola nie jest z tych, które można łatwo zmienić. Jesteś nikim w porównaniu do mnie i mojej potęgi. Nie liczysz się w rozgrywce. Och, ja rozumiem, że chciałeś dobrze, a intencje twoje wydawały się wielkie. Musi do ciebie jednak dotrzeć, że przegrałeś i właśnie jesteś na straconej pozycji. Teraz wyjdziesz z tego pomieszczenia ze spuszczoną głową. Zabierzesz ze sobą płaszcz i nigdy więcej nie wrócisz w te strony. Chyba, że jako ciało bez ducha.- rzekł całkiem spokojnie i bez jakiejkolwiek modulacji głosem inkwizytor. 

 

  Do karczmarza docierały pojedyncze słowa. Ostatnie z wypowiedzianych przez Macieja obiło się akurat o drewniany, skąpany w mrocznym świetle świecy strop, przeczesało wiszącą na ścianie skórę z lisa wzbijając w górę tumany kurzu aby ostatecznie dotrzeć do umysły Dominika. "Duch" pomyślał, "Jakże bardzo mi go teraz brak... Gdzie jesteś mój jedyny przyjacielu, ty który zawsze byłeś ze mną? Czemu teraz nie oczyszczasz myśli i nie pokazujesz jak postąpić? Czemu opuściłaś mnie przyjaciółko nadziejo, wśród jakich puszcz kryjesz się Ty, wolo nieograniczona"

  Poprawił kołnierz, a kark otulił ciepłym futrem. Śnieżynki smutno i bez niegdysiejszej finezji opadały na ramiona samotnego wędrowca. Śnieg skrzypiał pod podeszwami wysłużonych butów, a księżyc wyglądając czasem zza chmur, które zasnuwszy sklepienie niebieskie za nic nie chciały odpuścić, rzucał tylko swe smętne oblicze na przegrywającego życie człowieka. Dominik maszerował więc powoli aby uciec jak najdalej stąd. Szedł ze spuszczoną głową, wystawiony na szyderstwa i obelgi. "Może rzeczywiście jestem skazany na potępienie" pomyślał wspominając ostatnie dni swojej marnej egzystencji.

  Nie wiedział kiedy upadł na skutą lodem drogę. Szczerze mówiąc cudem było, że szedł drogą ponieważ nie lada wyczynem i wymagającym poklasku szczęściem okazało się odszukanie traktu w tej spadającej znienacka zamieci śnieżnej. Zrezygnowane łzy nie chciały nawet płynąć, a klątwy szargać powietrza swoim wydźwiękiem. Nawet usta nie wyrażały grymasu bólu i nieszczęścia. Drętwiejące i bezwładne ciało nie zareagowało też na zbliżającą się grupę konnych. Po prawdzie to nie było chyba na świecie osoby spodziewającej się jakichkolwiek podróżnych podczas takiej straszliwej aury zimowej i zabójczej pogody. Trudny do rozpoznania z oddali orszak był, jak się okazało nie lada orszakiem. Bogato zdobiony i chciałoby się rzec ogłoszony przez herolda. Zapewne tak by też było jednak herold odchodził od zmysłów w odległej osadzie dopadnięty przez chorobę i niemoc. Tak, zdecydowanie niespodziewani podróżnicy byli znacznymi personami. Ha! Kto wie, może nawet to rodzina Królewska*?


*Pisane specjalnie z dużej litery.

piątek, 8 stycznia 2010

O Życiu zmiennym i pełnym niespodzianek

Zza ośnieżonych koron sosnowego lasu wyłaniała się płonąca kula rzucająca przenikające wszystko promienie na budzący się ze snu świat. Pierwszy z pięknego świata fantazji odszedł Dawid, na którego wamsie lśnił Niedźwiedź. I tutaj rzekłbyś, że biesiadnik spełnił wolę swojego herbowego zwierza, bo to z jakim odgłosem przeciągnął się, sapnął niemożliwie głośno i, strach aż mówić, beknął przeciągle budząc resztę gości. Byłoby nietaktem, gdybym opisał te haniebne wrzaski i klątwy spadające na kark rozkojarzonego człowieka. Kiedy sytuacja uspokoiła się, a przyznać trzeba, że dużą rolę odegrało tutaj szybkie zastawienie stołów tym czym przybysze sobie zażyczyli słońce już jasno świeciło na niebie, a południowy i ciepły wiatr hulał po okolicy powiedziałbyś, że zwała śniegu spadła z dachu sprawiając, że wszyscy podskoczyli. Niedługo po tym rozległ się kolejny odgłos spadającego śniegu. Co lepsi słuchacze wychwycili również coś na podobieństwo krzyku czy nutki podniecenia... Tych jednak było niewielu, a syndrom nocy poprzedniej dostatecznie zwalczał myśli tak, że owe głosy szybko wyrzucili z pamięci.

-No, nareszcie!-powiedział Cyc podnosząc się znad kominka, który dopiero teraz, wypełniony suchym drewnem wesoło zatrzeszczał płomieniem. Karczmarz wyglądał jak cień człowieka, podkrążone oczy były przekrwione, a ułożone w twórczym (acz tłustym) nieładzie włosy jakby zatrzymały się w locie. Jak wszystko wskazywało lot musiał być szybki, a boczne wiatry diablo mocne. Pomijając wygląd, Dominik, bo tak właściciel właściwie się nazywał czuł się wcale dobrze, a wręcz bajecznie. Pozdrowił zbierającego się z podłogi Bacę uniesioną ręką i szczerym, naprawdę szczerym uśmiechem. Rzekło się, że wszystko zwraca się ze zdwojoną siłą, kiedy więc Cyc opadł na ławę, pośliznąwszy się wcześniej na skórze z lisa znad kufli odpowiedział mu śmiech i przyjacielski rechot.

  Trzeba było godziny aby wszyscy zebrani stwierdzili, że już czas wracać do swoich czterech ścian po udanym balu. Było tak więc wczesne popołudnie kiedy już przygotowany, mniej więcej oczywiście, do życia karczmarz stanął ponownie przed swym dobytkiem oglądając urwany fragment dachu, szalejącą okiennicę i falujące magicznie części odzieży wizytatora piętra karczmy. Ślady, nieregularne i szalone wręcz znikały na zboczu...  Z uśmiechem na ustach Dominik powrócił do karczmy strącając kilka krystalicznie czystych i zabójczo wielkich sopli wiszących na fasadzie budynku. Świeży wiatr obiegł twarz spacerującego karczmarza. Wyczuwało się zimę, las, wciąż żyjący mimo pory odpoczynku... Dało się wychwycić również zmiany. Te nie dały na siebie długo czekać, bo już wieczorem bezpośrednie wieści zawirowały po uszach przesiadujących w karczmie. Bard, kilka par i lokalnych wyzwolonych kobiet zniewolonych do tej pory korzystających z przybytku Cyca pobiegło co szybciej do swoich domów by nie musieć przeżywać zbliżającego się spotkania.

  Pochodnie płonęły, a usta wznosiły pochwalną pieśń w niebiosa. Niosący sztandary i relikwie, obrazy oraz kto wie co jeszcze zatrzymali się kilkadziesiąt metrów od "Wspaniałego Cyca". Na ich czele stał natomiast, z kamienną twarzą, pięścią i umysłem odziany w białą szatę o wielkim krzyżu na środku klatki piersiowej nikt inny jak inquisitor a Sede Apostolica Maciej Hachlica.

-Przepadlim!- powiedział ktoś z wyglądających przez okno odważnych gości. Miejmy nadzieję, że odważnych nie natomiast... aż strach pomyśleć

środa, 6 stycznia 2010

Biesiada trwa.

-Jak ty się naprawdę nazywasz?- zapytał jeden z siedzących nieopodal pochłaniaczy piwa.  -Ja? Ja jestem Cyc, przecież wiesz. Pijesz przecież, cholera jasna, moje zdrowie po raz setny chyba!- odpowiedział bez wyraźnego zabarwienia karczmarz. Pewnie dlatego, że i jego twarz od dłuższego czasu traciła regularnie barwę. -Ale tak naprawdę... Przecież jak cię z łona matczynego, hic, wyciągali nie możność aby Cycem nazwali.- dodał biesiadnik -Otóż, druhu mój drogi, imię moje nie jest dostępne wszystkim, znają je jedynie nieliczni, a i ci nie kwapią się wieszczyć na prawo i lewo... Dlaczego? Bo sam nie wiem kim tak naprawdę jestem...

wtorek, 5 stycznia 2010

Oblicze łzy


-Ale popatrzcie na to z innej, hic, strony-powiedział głosem jednoznacznie informującym o swoim stanie Cyc. Wypowiedź swą przerwał głębokim łykiem którejś już z rzędu pinty piwa. Kto by przecież liczył kufle kiedy biesiada w najlepsze. Na placu boju pozostało już co prawda niewielu dzielnych rycerzy prostokątnej ławy i szklanej, acz pustej, zastawy z butelek i kufli. Dziwnym jednak trafem owe naczynia wypełnione po brzeg boskim nektarem co rusz spływały na stoły i cieszyły ucztujących. Spotkania takie, mimo że po niedługiej rozłące, zawsze bywają wylewne... Zarówno dosłownie jak i metaforycznie. Byłbym jednak nieszczery pisząc iż dużo z wychwalanych w pieśniach, hymnach, a nawet wierszach napojów zaszczyciło wysłużoną podłogę, dlategoż pominę więc upadek kilku z tych, którzy przybyli kilka godzin i baryłek piwa później. Byli wśród nich: Szary Karp, zamorski Easy, Baca herbu Antałek Wina, tajemniczy Zuch oraz ekstrawagancka dama o germańskim nazwisku natomiast z imienia Magda. Mimo, że zmożeni snem twardo siedzieli pośród biesiadników nie robiąc wielkiej szkody ani bardowi, ani pląsającym wszędzie parom. Niewielka ich część postanowiła nawet ponownie nawiązać walkę z płynnym przeciwnikiem. Tego jednak opisywać nie będę.

  Pomimo rozbestwienia mogącego śmiało stawać na ubitej ziemi z aurą zimową zbierającą straszliwe żniwo pośród fauny i flory tego odludzia sala nagle zamarła widząc jednego wielkich herosów tej batalii stojącego. Zarzucił ów potomek Achillesa swą legendarną wręcz czupryną. Kiedy włos jego wzleciał  ponad horyzonty, mijając czapy futrzane, kufle wzniesione i nawet dziewki wesoło podrygujące w rytm muzyki ciągle wyciszanej przez barda w celu nadania tej chwili jeszcze większego patosu. Blade światło przemknęło przez twarz kaznodzieja kiedy ów uniósł ręce ponad głowy zebranych. Nie spodziewałbyś się tak czystej i klarownej mowy jaką zaskoczył nas Mieszko. Rzekłbyś mróz przestał aż tak syczeć i skwierczeć po okiennicach, a księżyc wygrał nierówną walkę z chmurami. Kominek natomiast nie chcąc być gorszym buchnął takim płomieniem i rzucił falę gorąca przez salę, że lokalny majstersztyk od piwa balujący sam mimo oczekiwania na mowę obalił się na podłogę i nie wstał już przez długie godziny. Oczy mówcy natomiast zapłonęły ogniem z paleniska w ten przyjemny, pełny wigoru i przyjaźni sposób. Ów przemówił: -W kolejnym mym oświadczeniu postanowiłem nie być samolubny i napomnieć parę słów historii z udziałem druha mego do kieliszka i do kufla i do każdego innego naczynia z którego można swobodnie spożywać czcigodne trunki. Z którym mogę równie dobrze pogadać o wczorajszym upojnym zdarzeniu we młynie w pobliskiej wsi jak i o tematach transcendentnych.  Wiele przygód doświadczyłem z nim, albowiem chwat do chlania z niego nieprzeciętny. Wiele substancji wyskokowych jest wstanie spożyć nim przyozdobi poranną rosę mozaiką alkoholi klnąc przy tym sowicie.

Tłumy natomiast wstrzymawszy oddech wypuściły go z ulgą widząc, że aura Wspaniałego Cyca jeszcze bardziej zawęża przyjaźnie i trwa na przekór czasom i ludziom wbrew. Znów sala pękała w szwach od pobudzonych biesiadników, od rytmicznie spadających na deski stóp w lokalnym tańcu i od kolejnych to ciał odpadających od stołów. Tych skrzętnie odstawiano w bezpieczne od zagrożeń wszelkiego rodzaju rogi. Zabawa trwała w najlepsze. Szło tak pięknie, że nikt nie dostrzegł zmartwienia jakie targało jedną z obecnych we Wspaniałym Cycu. Nikt nie przejął się dziewczęcą łzą spływającą wartko niczym strumień jaki górski i lodowaty. Żaden z ucztujących nie oddał swego uczucia tej potrzebującej osóbce...

Czy rzeczywiście żaden?


poniedziałek, 4 stycznia 2010

Kojot nie miał tak źle...


-Nareszcie- powiedział Cyc kiedy w mroku tej nocy ujrzał swoją karczmę malowniczo umiejscowioną na niewielkim wzgórzu. Wyglądała imponująco na tle otaczających ją bezkresnych i wiecznie pełnych oraz żywych lasów iglastych, których mieszkańcy akompaniowali księżycowi wiszącemu nad Wspaniałym Cycem. Bezgwiezdne, zasnute chmurami niebo zaczynało z coraz to większym powodzeniem tłumić blady blask księżyca by pogrążyć cały świat w nieprzebytej ciemności, a szwendającym się po traktach biedakom zgasić światełko w tunelu... Odebrać ostatnią nadzieję na radość dnia dzisiejszego. Puchacz przefrunął nad głową Cyca, którego koń z wolna kłusował pod górę. Karczmarz miał mieszane uczucia. Z jednej strony chciał jak najszybciej zasiąść za stołem wraz z niedawno przybyłymi znajomymi, których poznał zaledwie kilka miesięcy temu. Nie miał w tej chwili wyższych ambicji jak pełny kufel schłodzonego piwa i szczera pogawędka przy kominku. Aura iście dopisywała takim wieczorom bowiem skryta pod śniegiem ziemia aż napawała świeżością, a płuca, pomimo niejednokrotnego kłucia aż wyrywały się z piersi. Skute lodem jeziora i rzeki majestatycznie przyjmowały swą dolę i nieunikniony los biernie spoglądając na okolicę... Drugą jednak stroną myśli samotnego jeźdźca była pozytywna strona dnia dzisiejszego. Pomijając atakujące zewsząd przeciwności, rzekłbyś fatum oraz najczarniejsze scenariusze kilka momentów podnosiło stale na duchu i dawało oparcie, bo ponad wszelką wątpliwość grube mury były zbyt zimne i puste aby udźwignąć takie brzemię. Momenty te były ściśle związane z twarzami osób, które dane było Cycowi spotkać. Promieniste wyrazy, radosne i witalne spojrzenia. Otwarte umysły i dusze... Podobnie jak ramiona, a ciepłe niczym pierś. Tak niezawodnie te miłe chwile poprawiły wiecznemu wędrowcy, wyrzutkowi i marginesowi samopoczucie. Nawet jeśli... Tutaj już Cyc wolał nie myśleć.

  Westchnął przymykając powieki i pchnął dębinę. Nie wymagało to notabene siły, bo pamiętna noc doświadczyła drzwi na tyle mocno by umówić je na randkę z fachowcem. Pomieszczenie powitało tak jak zwykło witać gości. Podmuch nieuciążliwego ciepła aż zapraszał do środka. Płaszcz sam opadał z ramion wprost w ręce jeden z pomocniczek... Nietaktem byłoby nie napomnieć, że pomocniczki też zapraszały, a z ręką na sercu powiem, że nie jedynie do środka karczmy, bo uchylały również rąbka tajemnicy wszech czasów i odwiecznej tajemnicy zwanej przez innych kobiecością.

-Długo kazałeś na siebie czekać!-powiedział Mieszko podając dłoń karczmarzowi, a w drugą wciskając kufel.  Za stołem poza wiecznie odprężonym, a zarazem gotowym na wszystko rozpoznawanym po swojej fryzurze Mieszkiem siedział również Dawid zwany familiarnie Niedźwiedziem, Andrzej o przydomku Rumcajs, Paweł z kresów o posturze gada czy smoka jakiego oraz zawsze szanowany i wspominany z uśmiechem na ustach, a łzą na policzku Hubert XIII.

-Zatrzymała... znaczy zatrzymało mnie coś ważnego- drobna "pomyłka" słowna spowodowała taki sam efekt jak podobne jej wyrazy. Uszczypliwe pytania i koleżeńskie uśmiechy połączone z humorystycznymi dygresjami przeładowanymi męskimi poglądami i jednoznacznymi aluzjami rozległy się ponad stołem zagłuszając tłumaczenia karczmarza. Nieświadomego swego losu i nadchodzących godzin Cyca spotkać miała również tego chwila wzniosłą i na pewno ciekawa...

-Ale tu bajzel-powiedziała podnosząc zwiewny szal z oparcia krzesła, a włosy jej zafalowały ponownie na wietrze hulającym po pomieszczeniu. Zbliżyła się prędko do okna stąpając lekko. Zmrużyła oczy i pochyliła głowę opierając ręce na parapecie. Obejrzała się ponownie prze ramię upewniając się czy na pewno nikogo nie ma w pokoju Cyca... "Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie" pomyślała w końcu. Miała przecież inne zmartwienie: wychodzić czy nie wychodzić.

piątek, 1 stycznia 2010

Wieczorne zorze

Na wstępie chciałbym zaznaczyć, że nie podzielę się z Wami żadną melodią ponieważ wiem, że wszelkie bodźce dźwiękowe gotowe są ranić głębiej niż ostre niczym brzytwa noże i sztylety.

Idąc dalej mam zaszczyt dedykować te krótkie słowa wszystkim (jak to powiedział wczoraj przed wyjściem mój czcigodny ojciec) sponiewieranym tłumom. Pragnę aby trawa (czy też kaktusy) rosnące pod śniegiem rosły ciszej. Liczę na to, że ci, którzy śnili o coli i innych napojach, a po przebudzeniu poczuli się oszukani "bo dalej suszy" zaznali ukojenia. Udajcie się więc za żulami pośród krętych i wąskich uliczek: oni znajdą raj na ziemi w postaci otwartego monopolowego. Nie będę tutaj składał życzeń, bowiem każdy przeżył te godziny inaczej. Nie wszyscy z nas spędzili je dokładnie tak jak to sobie zaplanowali. Jeszcze bardziej zawiedli się ci, którzy w marzeniach wysnuli nierealne plany i oddali się im bez granic. 

Jednak nie tylko wy cierpicie na syndrom wczorajszej nocy... W karczmie u Cyca też nie brakowało wrażeń, mimo że niewiele osób je pamięta.


"Żyjemy..." powiedziała tajemnicza nieznajoma, która pojawiła się niczym odległe marzenie pożądania pośród zadymionych ścian Wspaniałego Cyca. Głuche echo przebiegło po zwalonych na deski biesiadników. Niejednego z nich ona sama rozłożyła na łopatki. Rzekło się jednak: "Kto mieczem wojuje od miecza ginie", jak zawsze podobne sentencje sprawdzają się w stu procentach. Tutaj też nie było wyjątku bowiem twarz dziewczyny spadła wprost na dębinę bogatą w wysokoprocentowy płyn. Cisza wydała się być jeszcze cichsza, doskonalsza i niczym nie przerwana. Nie była uciążliwa, nikogo nie zniesmaczała, wręcz przeciwnie, napawała siłą do dalszej egzystencji i propagowania carpe diem... Nawet jeśli wiązałoby się to z odsypianiem zarwanej nocy z 31 Grudnia na 1 Stycznia.

"Ale co to za życie" powiedział w końcu Cyc obserwujący pobojowisko z boku. Rozmyślał nad zeszłą nocą. O wielu wydarzeniach, które sprawiły mu przyjemność i dały powodu do uśmiechu. Takiego prawdziwego, szczerego i przepełnionego wzruszeniem. Dały mu siłę by żyć. Zaczęło się od zaskakującego dotarcia transportu napojów i napojów do Wspaniałego Cyca. Okazało się, że jednak zabawa odbędzie się w najlepsze. Dziwnym trafem goście widzieli już o tym wcześniej i zjawili się jak na żądanie mając dziesiątki wymówek na pytania właściciela oraz zapewnienia, że brak u niego dzisiaj zaplecza. Wszystko jednak zorganizowali na czas, grajkowie byli wspaniałą oprawą dla ucztującego tłumu i bawiących się par... Często przypadkowych, których konsekwencje widoczne były po kilku miesiącach. Klejnotem koronnym było zjawienie się właścicielki pamiętnego szala pośród biesiadników. Z początku co prawda z doskoku, niczym najlepszy szpieg i włamywacz wesoło lawirowała między stołami korzystając z rozkojarzenia gustowała w złocistym piwie i dopiero co podanym miodzie. 

  Noc jednak łączy ludzi tak jak wspaniała zabawa. Zarówno w przenośni jak i dosłownie.

  "Ale jaki on będzie" pomyślał Cyc żegnając pierwszych z tych, którzy się przebudzili i składali życzenia karczmarzowi.  Nie omieszkał odkłonić się ładnie.