środa, 24 lutego 2010

Artyzm wnętrza

A niebieski ogień buchał

I palił mimo swego chłodu

A on tylko ciszy słuchał

I umierał już za młodu.

  Chyba ładniej bym tego nie ujął. Miło, że nareszcie rozumiem wiele rzeczy. Świat wydał się ładniejszy i niczego w nim już nie brakuje... Pomijając chęci i czterech złotych na złocisty płyn szargający honor, bo przecież przegrany. Furda to jednak, żyjmy dalej, a może... a może na nowo?

  Nie wyłonił się z cienia, a wyleciał z mroku. Bramy świata rozstąpiły się, a pomiot upadł na własny dorobek. Nic dziwnego więc, że skarb życiowy rozpadł się w pył, dotychczasowe wartości i prawdy, którymi karmił się obróciły go w pył, bo proch byłby pochlebstwem. Smakowały ślepe wizje i... nie mam nawet siły pisać. Doszukaj się zatem skrytej za kurtyną prawdy, bo ja już to zrobiłem.



Całkowicie odchodząc od klimatu oraz szeroko pojętego tematu chciałbym podziękować oficjalnie Karolowi jako autorowi poprzedniego szyldu, który zdobił Karczmę przez długi czas. Dzisiaj widnieje już tutaj nowy wizerunek lokalu stworzony przez Ramireza. Dzięki!

wtorek, 23 lutego 2010

Piramida

  A gwiazd nie było więc nie świeciły. Nie było też jasności pomimo płonącego nieba. Nie było zarówno wiatru na tym skalnym odludziu i brak również temperatury. Klimat i nienormalność sytuacji doskwierała. Świat pogrążył się w nicości, a wir ciemnych barw i smolistych fioletów przestał ciekawić i inspirować jak na początku. Czas mijał, a droga nie zmieniała się. Myśli płynęły swobodnie, słowa padały bez ostrzeżenia. Mimo to były wyważone, słuszne i prawdziwe. Szkoda jedynie, że nie odwzajemnione. Żałuję, że nie zostały zauważone, a intencje źle odczytane. Autopolemika trwała w najlepsze. I znów marzenia umarły, a pragnienia zostały zgaszone płomieniem Ammana. On jednak się nie poddawał i wciąż próbował jednak... na swoją zgubę. Wydawało mu się, że ten szepczący las, rześki wiatr hulający po stokach oraz pisklę pragnące całym sobą świata dadzą mu chwile poklasku i oczyszczający uścisk. I jak zwykle, źle mu się wydawało. 

  Pustkowie odpowiadało tumanami kurzu wzbijanymi podczas ciężkiego stąpania straceńca. Nijaki świat było neutralny i zwyczajny, aż do nienormalności. Nic, kompletnie nic w nim nie zaskakiwało, nic nie wzbudzało emocji... Było obojętne i suche. Jak głaz leżący pośród innych skał mijanych już wielokrotnie. 

  -Może to nie ja powinienem pytać? Kto tu tak naprawdę Jest i o Kogo tu chodzi?- pytał przecząc sobie najdroższą panią stojącą za nim. Odziana była we wspaniały niegdyś czarny płaszcz. Trupi odór nie raził, zdążył się już przyzwyczaić do jej obecności. Srebrząca się kosa uśmiechała się niczym jej władczyni- Śmierć. -Nie odpowiesz kochanie? Powiedz czy ja coś znaczę- dodał jeszcze wyraźnie oczekując odpowiedzi.

  -Och zamknij się i chodźmy stąd! Mam dość tej pustki i braku smaku. Z tobą nie jest tak miło jak z innymi, ty nie rzucisz banalnym żartem, nie obwieścisz przyjemnej tezy o idiotycznym zabarwieniu. Nie da się wytrzymać w twoim towarzystwie, bo nie masz tego czegoś czego pożądam. Do ciebie jednak zwrócę się kiedy już nie będzie nikogo lepszego, a na to... przyjdzie ci poczekać. Wybacz chłopcze, życie, chociaż wiem jak to brzmi w moich ustach, zsyła na nas przypadki i chwile, tobie jednak ostatnio się nie wiedzie, przyznaję, ale... co mnie to interesuje? Mnie jednak zostaw w spokoju, nie chcę takiego towarzysza, nawet jeśli go lubię. Nie zginiesz ty chłopcze śmiercią naturalną. Podaj mi rękę, idziemy stąd.-  powiedziała Śmierć z majestatem paląc Dominika wzrokiem. Podał jej rękę, bo przecież dalej był zaślepiony. 

  Prędko jednak przywróciła mu właściwy wzrok. Ciekawe czy znów go zmąci i da się zaślepić. A Śmierć spojrzała na niego kiedy odchodził i uśmiechnęła się z politowaniem. Ona wiedziała, że Ona. Ona wiedziała, że on. I znów wzruszyła ramionami i popędziła w swoją drogę. "Szkoda go" pomyślała. "Mógłby być naprawdę spoko, gdyby nie był... sobą".


  

poniedziałek, 22 lutego 2010

To tylko ty?

-Dlaczego pomimo oczyszczającej wędrówki, zbrataniem się z mistyką światów tak cierpię... Dlaczego też ból jest uzewnętrzniany i płaczę całym ciałem? Przecież chyba pokutuję i dręczony jestem za słuszną sprawę, jednak czemu z godziny na godzinę inny wymiar moja kara przyjmuje? Czyż zabiłem tak wiele osób i myśli, że powinienem samemu zapłacić głową? Chyba natura by się o mnie upomniała! I do diabła kto ciągle wisi nad moją głową, czepia się ramienia i dyszy ozięble?- powiedział Dominik po czym spojrzał przez ramię i... wcale się nie przejął.

  -Ach to tylko ty czcigodna śmierci...- uśmiechnął się, a świat znów zawirował tysiącem ciemnych barw.

sobota, 20 lutego 2010

Niedopełnione przeznaczenie

  Wypalona ziemia, po której stąpał wydawała się idealnym odzwierciedleniem jego duszy. Brak tutaj nawet było jakichkolwiek szczątków roślin, zwierząt... życia. Zasnute gęstym dymem i pyłem niebiosa przedstawiały obraz płomienia, dogorywającego wiecznego ognia, zapomnianego ogniska. Wieczny wędrowiec powiał obok wzniecając kurz ze spękanego stepu. Ochłodził rozpaloną twarz Cyca, która co raz znosiła wybuchy pary spomiędzy szczelin i rozpadlin. Niewielkie, chropowate skały wyznaczały ruiny okolicznych kamiennych monumentów. Czarna gwiazda płonęła wysoko na nieboskłonie w akompaniamencie wciąż opierających się mrokowi i całunowi cienia kilku wybuchających jasnością mniejszych ognisk lawowych. Fioletowa wstęga magii malowała nieznany wzór pośród refleksów tego demonicznego świata. Śmiech strzygi przeciął umysł jedynego w tej krainie... A tak mu się przynajmniej zdawało. Krystaliczne okruchy tego czaru opadły na zmęczoną głowę Dominika znacząc symbolem przekleństwa. Dziwnym było, że wędrowiec nie upadł na skorupę w konwulsjach. Zaciekawiło najwyższych magów, że nie poległ od tak silnego zaklęcia, a czarna moc nie owładnęła jego umysłem, ciałem i duchem. Nie mogli przecież wiedzieć, że ducha już oddał. Nie dane im było znać jego przeszłości. W końcu nie byli w stanie ogarnąć umysłem, że te ruiny człowieka już ktoś kiedyś zniewolił o wiele silniejszą magią. Najśmieszniejsze w tym wszystkim było to, że w tej przeklętej krainie nie emanował Cyc jedyną barierową magią jasnej miłości, a zlewał się z otoczeniem. Nie było przecież potężniejszego czarnoksiężnika mogącego tak przeszywająco doświadczyć istotę. Było jednak już wtedy jasnym, że istota może namieszać przeżywszy śmiertelną klątwę. Na głowach sprawców jednak było, by nie namieszała, a zniszczyła się samoistnie, przez własne życie... I tutaj wyjaśniała się sprawa Dominika. Nikt jednak o tym nie wiedział... I nie dowiedział się przez miliony lat. W tym była ich głowa.

piątek, 19 lutego 2010

Lina do... nikąd?

"- Pieśni, jak mawia pewien mój znajomy, nie można zdławić.
- Pieśni nie. Ale pieśniarza i owszem, proszę." Andrzej Sapkowski - "Pani Jeziora", Rozdział 4.

Zacznijmy więc od tego, że te słowa na pewno nie są końcem. Końcem byłaby przecież wyczerpanie fantazji, a tej mi jeszcze nie brak całkowicie. Pomimo panującej śmierci, umiera przecież główny wątek, a więc życie i sposób na istnienie, przetrwam wszystko... Co to będzie? Nie śmiem zgadywać. W pewnym więc sensie jest to początek czegoś co ciężko pojąć rozumem. Jednak problem ma się w ten sposób, że nie mam na tyle sił, by sprecyzować czego początek będzie dotyczył. Wiem na pewno, że pewien rozdział zapieczętowałem ile sił i nikt nie będzie za złe miał mojej niepohamowanej brutalności, szyderczej finezji i diabolicznej mił... diabolicznemu poczuciu (sztucznej?) radości. Ciekawe czy zjawi się duch jakiś, nocna mara czy straceniec, który zerwie pieczęć z listu i odczyta głośno jego treść. Dla mnie również będzie ona zaskoczeniem. Nie napiszę więc, że skończyłem, powiem jedynie, że natrudziłem się setnie, znów parafrazując Mistrza. Nie miej za złe szanowny Panie...

  Czy rozmowa z Bogiem coś dała? Chyba tak, przecież kilka dni przedłużających dramat istnienia było czymś niezwykłym, a z pewnością intrygującym. Śmiało więc stwierdzę, że upadające krzesło na wciąż wilgotną w wielu miejscach podłogę nie było niczym szokującym. Szumiące w uszach wiernego czytelnika zassanie powietrza nie zdziwiło, a wręcz wprawiło w monotonię rozterki i smutku. Nawet dźwięk naprężającej się liny nie zmącił chwil taktownego oglądania tej mało makabrycznej sceny. Nie, nie zostawię was z wisielcem w jednym pokoju, nie będzie tak ładnie, miło i spokojnie. Żaden z widzów nie odetchnie niczym Dominik wesoło dyndający pod sufitem, żadna dusza nie zazna ukojenia w ramionach nadobnej, a Rodzeństwo ze zrezygnowaniem nie opuści pięści. Nad nimi wszystkimi górować będzie honor i duma, nie wykończą leżącego, byłaby to nagroda. Konaj dalej, głupcze szarmancki! Kpij spokojnie nieudolny pomiocie! Opuść nasze wspaniałe życie!

 -Eia Mater! Jestem na Twoje wezwanie!- powiedział kłaniając się nisko a sine znaki po silnej pętli majaczyły na szyi. Lecz Matka nie przyjęła go, a tylko zaśmiała się uroczo niczym...

  ... Niczym marzenie. Sznur jednak uległ czasowi i grawitacji. Niczym budząc się z najgorszego koszmaru i najwspanialszego snu, bo nie potrafił tego określić spadając Dominik znalazł się na mokrej nie tylko od wody, ale i potu oraz poetyckiej krwi. Rozerwana nić między nowym życiem leżała niedaleko smutnie znacząc pewną literę.

  Świat jednak nie zgodził się z wyrokiem. Zbuntował się niczym były karczmarz kilka słów i kufli temu. Odrzucił niechcianego Koch(sic!)... człowieka do innego miejsca. Innego czasu... Kto wie czy nie lepszego? A słońce nie zaszło lecz wzbiło się zza horyzontu. A wiatr rozgonił chmury. A śnieg stopniał i odkrył wspaniały świat. A Cyca już nie było tutaj i wszyscy się uśmiechnęli. A czy na pewno wszyscy? Chyba tak, nie mnie to już rozsądzać...

I byłby to koniec jednak czuję jakiś niedosyt...


Dlatego żyj wiecznie,

Zapomnij te szczere słowa

Chyba tak będzie bezpieczniej

O *** była tu mowa.

czwartek, 18 lutego 2010

I ta niepewność, która zabija.

  Karczmę porównać można było do ledwo stojącej rudery. Pomimo tego wystawionego na wieczne potępienie i niemoralne próby miejsca, szkielet załatany czym się dało stał dzielnie i odpierał ataki zła. Pytaniem było: ile tak jeszcze wytrzyma? Dominik przeczesywał pomieszczenia od dłuższego czasu szukając czegoś przydatnego. Niestety "Wspaniały Cyc" został tak dokładnie ograbiony z życia, że ciężko było się odszukać w tym potwornym chaosie. Pachniało żywicą i świeżością. Niedawno wycięta sosna powoli przeistaczała się w ławę, a kolejne jej siostry czekały w kolejce na uderzenie siekiery. Dom i witalność Cyca znów rozpoczynała się budować. Ciepłe drewno zebrane niedawno wesoło strzelało w kominku, a na ruszcie skwierczał odszukany w zapadniętej piwnicy kawałek mięsa. Pomimo wspaniałej wizji nowego życia łzy ciągle zdobiły twarz karczmarza, a ponure oblicze nie myślało znikać za dalekie i te bliższe góry niczym fortuna. Popłynęło wiele listów. Adresat był jeden, a droga dostarczenia wszelka. Zaczynając od modlitw i snów idąc przez trzeźwe myśli pośród ruin, aż po otwarte krzyki przez świeżo załatane okiennice. Odpowiedź nie nadchodziła, a palce marzły na parapecie lub tym co kiedyś nim było. Kilka sopli z hukiem odpadło z dachu czyniąc niewielkie zamieszanie wśród okolicznych zasp i zwałów śniegu. Noc była wyraźnie cieplejsza od poprzednich. Odwilż powoli stawiała swoje niepewne kroki w krainie. Rzekłbyś: wszystko się weseli i raduje nadzieją. On się nie cieszył nic, a nic. Czasem myślał, że lepiej mu było skonać w rogu jako zapomniany i porzucony przez wszystkich wyrzutek, jednak... męczyło go bardzo to jednak. 

  Przyszła kolejna diablo trudna potyczka z samym sobą i rozliczenie się ze swoich poczynań. -Wyjaśnij mi proszę, o co tutaj chodzi? Gubię się w tym wszystkim, nie wiem co o tym myśleć...- pytał. Miejmy nadzieję, że niebawem okaże się czy na próżno.

Dzięki Ci Pani za policzek milczenia,

Kłaniam się nisko za odebranie wzroku

W usta całuję za kres istnienia,

Jednak zawsze królować będziesz w myśli natłoku...


środa, 17 lutego 2010

"A więc będzie jeszcze lepiej"

Było trochę inaczej, ale... kogo to obchodzi. Chyba jedynie Jego.

  A przynajmniej tak sobie wymarzył... Taką wyśnił wizję swojej wędrówki i swojego życia. Tak, słusznie spodziewacie się interwencji. Deus ex machina zdążył na czas, On nigdy się nie spóźnia i nie zapomina. Rozmawiali długo, na różne tematy. Począwszy od niebotycznie lekkich po diablo trudne i ciężkie. Nie omieszkali pożartować i otrzeć łzę śmiechu z policzka. Załamali głowy kiedy sprawy zeszły na właściwy temat. W końcu On podniósł opuszczoną jedynie dla zachowania taktu i powiedział do Cyca -Weź się ogarnij- a ten się ogarnął. Pomimo, że szło całkiem opornie, pierwsze godziny przeżył. Później nawet wstał i ponownie przemyślał sens życia. Doszedł do wniosku, że jeśli należy powrócić na dobrą drogę należy wyzbyć się mistycyzmu i magii, która opiewa nasze życie na każdym kroku i przeplata się przez losy. Przychodziło mu to z trudem. Odłożył na później, które jak sam wiedział nigdy nie nastąpi, nie mogło nastąpić, przecież Ona nie mija tak ot, kiedy Jest prawdziwa. 

  -Ciekawe czy... Nie, niemożliwe, w moim przypadku nie wróci pomimo wysłania, a może odegnania?-  sam sobie wyrzucał Dominik oparty czołem o drewnianą, zmarzniętą i mroczną ścianę. 

  Żył, a to było najważniejsze. Jednak... Co to za życie?

poniedziałek, 15 lutego 2010

Koniec?

Koniec? Też zadaję sobie to pytanie... Było wspaniale to wiem. Dni jednak przyniosą odpowiedź. A wierszy nie będzie, bo i one umarły.

 Buchający ogień zgasł tak szybko jak się pojawił. Witalna fala gorąca po chwili przeistoczyła się w jeszcze dotkliwszy chłód. Kolejna noc, tym razem trzeźwa, jednak znów pełna bezruchu. Zapaliła świecę. Pytanie tylko czy to świeca dająca ciepło i życie czy raczej pamięć i chłód na smukłej mogile... O ile taka będzie . Z początku nawet tlące się słabo, a pomimo to mroźne kawałki drewna w kominku stwarzały iluzję ciepła i miłości. Pytania zginęły, podobnie jak wiersze. Marzenia odpłynęły niczym dobre chwile. Jedna osoba tylko nie odpłynęła, trwała na pozycji z głową co prawda obaloną, ale podniesioną. Zbierała policzki od wszystkich i samego siebie. Nagrodzili go za wytrwałość i zwierzenie jak zwykle.

  -Wracam w góry.- wyszeptał z trudem, myśląc, że pobudzi się do działania i zmotywuje serce do wysiłku. Po trzech próbach padł znów na deski. Przewrócił głowę na bok w błagalnym geście i spojrzał na rękę. Dziwne, że wciąż tam była, przecież zaufał. Spojrzenie opadło kolejno na schody prowadzące na piętro, nikt jednak nie zszedł. Teraz puste oczy lustrowały drzwi, wnękę ozdobioną zawiasami i odległy trakt.  Cylinder szczerzył do niego swoje cuchnące oblicze. "Na pewno wróci" pomyślał Dominik odliczając chwile kończące swoją egzystencję.

  -Trzeba się będzie zbierać, zostawić miejsce innym, którzy czerpią garściami z życia. Dać im swój świat, swoje wnętrze i wiarę. I nawet butelkę Martini, bo o spacerze nie wspomnę. Konam, to prawda, zdrowy na umyślę i ciele? Ciężko stwierdzić, myślę jednak i to nawet zbyt wiele. Było jednak miło, powędrowałem, poznałem świat, zostałem opluty i przecinałem leśne ścieżki. Stąpałem po świętych wodach i nie mniej święte tajemnice odkrywałem, łącze z tą najbardziej magiczną. Ha! Ciężko mi o magii mówić, przecież to nie ja mam ją godzinami całymi... Wszystko się zmienia, ktoś przychodzi i znów umierają, nie tylko ciała, ale i dusze. Nie zostawiam więc rzeczy materialnych, nic, bowiem nie posiadam. Komu ponadto miałbym coś ofiarować kiedy wszyscy się odwrócili. Nie masz prawa i wynagrodzenia na tym padole łez jak możesz się przekonać patrząc na mnie. Z rzeczy duchowych zostawił bym wszystko tutaj, na miejscu, niech przypomina o mojej stracie przechodniowi i wizjonerowi, który wpadnie na pomysł uszczęśliwiania i ratowania ludzi. Skończy jak widać. I chętnie bym postawił taki pomnik na środku szlaku, jednak oddałem już wszystko co miałem, a stworzenie zapewne tego nie zwróci... Jeśli w ogóle kiedyś miało to przy sercu lub ustach, a słodkie usta miało. O sercu nie powiem, bo nie poznałem. Nie dane mi było. Czy pech to czy szczęście było? Nie dowiem się. Nie nastanie blady świt, nie przyjdzie blask nowiu. Nie zawieje mroźny wiatr, a śnieg nie zasnuje sobą okolicy. Pozostanie nicość, jak i we mnie teraz i na wieki wieków, a i przed wiekami mącona jedynie przelotnym... Żyjcie więc prosto, nie szukajcie głębokich uniesień. Biegnijcie przed siebie przeskakując duże kłody, a małe kopiąc na inne tory tego stadionu. Kiedy kibic zarzuci wieniec na twą głowę zrób ładną minę do zdjęcia i podpisz niedbale serce, które jest twoje, a mimo to gardzisz nim. Kiedy dobiegniesz do mety, którą rozumiesz na jeden sposób, a finishów takich masz wiele wyśmiej pokonanych, natomiast ucałuj lepszych od siebie, tylko przez chwilę. A mnie kolejny raz uracz uśmiechem, niech mam tą wizję porażki przed oczami. Wszystko, bowiem można sobie wytłumaczyć, a każde kłamstwo prawdziwie odebrać.- Tak mówił Cyc kiedy odchodził

sobota, 13 lutego 2010

Jedyny taki rok w dniu

Wypada chyba zacząć od podziękowań dla naszego wielkiego barda, Martina Lechowicza co niniejszym robię. Dajmy więc miłość nie tylko 14 lutego, ale cały, okrągły rok. Pamiętajmy o sobie i pielęgnujmy uczucia w każdej chwili naszego życia, a nie jedynie te kilka godzin...

  Karczmarz leżał przemarznięty w rogu "Wspaniałego Cyca". Księżycowy pył iskrzył się wdmuchiwany nieprzebranymi masami arktycznego powietrza. Lodowe igiełki raniły głęboko i na wieki. Okiennica w końcu odpadła z zawiasów i głucho uderzyła o imponującą zaspę. Mroczny Jeździec przemknął przez trakt ciągnąc za sobą kościaną karetę. Przegniły cylinder zdmuchnięty trupim powiewem nie był jednak jedyną pamiątką po straszliwym omenie. Krzyk upiora wołający Abigail krążył jeszcze długo po okolicy nim zagubił się w równie ciemnym borze. Jeździec jednak krzyknął z oddali, że tutaj wróci. Wspomniał, że ktoś na niego czeka, a jemu nie wypada się spóźnić. Pusta butelka toczyła morową zarazę i kusiła swoją tajemnicą. Było epicko. Dominik, co prawda mimowolnie, zwrócił swą twarz ku słodkiej karczmie, rozbita głowa nie toczyła krwi po okolicy, zwyczajnie zamarzła. Gardło nie wykrzesało ani słowa ni wołania o pomoc, a ludzie ginęli. Bitwa była piękna. Nie było tutaj zdrajców, nie było tchórzy. Gotowi na śmierć stanęli wszyscy, pomimo licznego wroga. Stanął więc Dominik... Na przeciw nieznanemu. Ofiarował swe pióro, ofiarował swe serce, o którym jeszcze będzie wspomniane. Dusze zatracił już dawno, ciężko więc było ją oddać. Ostatni łyk i wykiełkowało. Po prawdzie to...

  Nie wyrosło, a wystrzeliło. Nie wykiełkowało, a wybuchło płomieniem i pochłonęło doczesny świat. Ogień w kominku strzelał i roztaczał uczucie. Ciepło ogarnęło całą okolicę, najdalsze strony świata. Zbudziła się mieszkanka spokojnego domu na pagórku, górale podnieśli zmęczone twarze znad kufli, Kupidyn ocknął się z zadumy i pogrążył w niej na nowo, Księżniczka poderwała głowę i spojrzała w niebo, a inkwizytor naskrobał coś na papierze.

  Nieosiągalna nimfa tymczasem nie spała. Rozmyślała. Nie wiedziała co odpowiedzieć...


Więc: Tak?

Live forever!

  Śnieg skrzypiał pod nogami Dominika. Wschodzące słońce jasno rozrywało skute lodem niebo, a wiatr rozwiewał pamiątkę po tym wydarzeniu na cztery strony świata.  Wolne kroki zdawały się współgrać z budzącym się po nocy szlakiem, niezmordowane zimą i chłodem mieszkańcy lasu z Lichem na czele przecinali okolicę wzdłuż i wszerz w poszukiwaniu nieznanego. Podnóże niczym nie różniło się od szlaku wiodącego w wyższych partiach góry. Kilka nagich skał, majestatyczniejszych drzew i rażące mocno słońce nie czyniły różnicy zdezorientowanemu podróżnikowi skazanemu na tułaczkę. Szukał jej wzrokiem, z trudem odnajdywał spoglądając na najjaśniejszą gwiazdę, wtedy uśmiechała się zagadkowo i falowała, blask jednak był heroiczny. Kiedy zwracał wzrok na mroki wciąż skąpane w błogiej nocy widział ją niczym tajemnicę kryjącą się za aksamitną kotarą w kolorze purpury. Jednak ciemność i chłód też były nie do zniesienia. Obejrzał się za siebie lecz i tam jej nie było. Powrócił na szlak, Pani Jeziora jednak i tutaj nie zaskoczyła Dominika. Śnieg skrzypiał nadal, a nieznana siła maskowała ślady wiodące z dalekich stron.

   Dzień był wspaniały. Niezliczone rzesze wyglądające przez wysłużone, drewniane okiennice podziwiały pogodę. Ta aura przenosiła się również na nich samych. Korzystający z podrygów zimy uśmiechali się nawzajem opętani dobrą energią natury. Karczmarz jednak nie uśmiechał się. Szedł przed siebie. Sam.

  Mijał swoją zaspę w milczeniu. Nawet zwolnił krok, by sacrum przywróciło tamtą wizję i sen. Aby planety znów skonfigurowały i dane mu było na trzeźwo spotkać swe senne marzenie. Swoje pragnienie i magię życia. Chciał w nieskończoność być u jej boku. Błagał o sekundy i uśmiech. Tym razem bezskutecznie.

  Wspomniał w tej chwili oglądaną niedawno świątynię, zrujnowane jej wnętrze i przeklętego jej mieszkańca. Wracał do tej sytuacji wielokrotnie rozmyślając czy zrobił dobrze. Sprawdzając własnego siebie dlaczego tak, a nie inaczej postąpił. Co pokierowało nim w momencie przekreślenia swojej szansy na wieczność. Czymże jest przecież życie bez... Nie dał rady. Tęsknił.

  Karczma stała na swoim miejscu. Dobrze, nikt jej nie przenosił... Najwyraźniej jednak próbował, bo przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Zbliżył się do wyłamanych drzwi (i nie tylko drzwi). Teraz zauważył dopiero wyniszczenie wewnętrzne swojego życia. Wybite szyby, oderwane deski i wiszące bezwładnie okiennice były niczym w porównaniu do szalejącej hordy między ścianami. Stojąca pośrodku ocalała ława niczym dar niebios protestowała przeciw szaleństwu. Jak na życzenie pobliski nalot śnieżny krył w sobie butelkę z przezroczystym. Opodal leżała szklanka... Leżała jeszcze długo. 

  Biało zielony szal spłynął z piętra po rozerwanej balustradzie. Zawisł na drzwiach lekko niczym anioł czy inny twór opatrzności. Zwolnił mimo dmącego wichru. Nie, to nie było pytanie. Szkło opadło na dębinę. Szal jeszcze bardziej opadł na marne wrota. I odpłynął

 


Baw się dobrze. 

piątek, 12 lutego 2010

Vivat!


Pusta butelka upadła na podłogę. Miodowy aromat XVII wiecznego nektaru boskiego rozpłynął się po pokoju. Pomimo mroku rozświetlanego jedynie przez blask nowiu leniwie rozpływającego się z okna, świątynia uczucia emanowała ciepłem i wzajemnym uwielbieniem. Z mistyką w ruchu jej dłoń opadła na jego ramię. Spokojnie, bez zbędnego pośpiechu przesunęła się na kark pieszcząc i pobudzając kochanka. Spłynęła w dół emanując mrowieniem i przeradzając się z chwili na chwilę w niepohamowaną rządzę. Zniewalająca radość ogarnęła wszelkie stworzenie w niewielkim pokoju. Działający niczym afrodyzjak balsam koił pragnące czynu umysł i serce. Jeszcze bardziej rozgrzewał pierś. Niewinny uśmiech sam cisnął się na usta niczym wyzywający na pojedynek lew. Nie było tam jednak lwa, była ona i on. Nie doszło do szaleńczego i podniecającego do granic skoku, jeszcze nie teraz. Miód przepłynął przez żyły, wspinał mięśnie i zmuszał do szybkiego oddechu. Płyty tektoniczne wzbudziły się, wiedziały, że niedługo przyjdzie im drżeć. Napięcie sięgało zenitu, a oni niczym buntownicy patrzyli sobie głęboko w oczy gubiąc się i odnajdując po chwili. Na nowo i całkiem odmiennie, łączyli się ze sobą na wieki wiedząc, że to niemożliwe. Płakali wspólnie nad złym losem, a może to płakała ona? Może płakał tylko on? Znów chmura przepłynęła po niebie, znów jedność kochanków, którzy spojeni uczuciem tonęli w mroku nocy. Krople deszczu pytająco zastukały w szybę. Odpowiedziało im milczenie, zarzuciwszy szal z nonszalancją opuściły Miasto Królewskie i powlekły się do Cesarskiego. 

  Zajęci od dłuższego czasu wędrówką po miejscach i miejscach przerwali odkrycie mogące śmiało stawać z tym Krzysztofa Kolumba. Spojrzał na nią z góry, a może ona spojrzała na niego? Nie wiedzieli, to nie była noc banały, a jedynie kult godziny głębokiej w swej prostocie...

  Pocałunek.

  -Kocham Cię najdroższa- powiedział -Kocham Cię mój drogi- odpowiedziała

  I już nigdy się nie spotkali...



  

Wszystkiego najlepszego...

środa, 10 lutego 2010

Twórcza męka.

  Odchodzili w blasku księżyca... Śnieżyca uspokoiła się, a wicher przestał dąć w tej części świata. Chmury rozpełzły się po krystalicznym nieboskłonie a gwiazdy co rusz błyszczały i wydawały się bliższe. Pachniało uczuciem i namiętnością, a najwyższe uniesienia wisiały tuż obok. Ona spojrzała na niego, a on na nią. W ich oczach było coś z głębokiego pożądania. Widzieli tylko siebie, a cały świat nie istniał. Jeszcze kilka kroków, już niemal byli tam gdzie złączyli by się na zawsze w nierozerwalnej miłości... Schodzili jednak powoli akcentując tą chwilę. Chcielibyście, co nie kurwa?

  Dominik łapał z trudem powietrze klęcząc zaraz za progiem. Pani Jeziora stała powyżej i paliła go wzrokiem. Było w tym jednak coś podniecającego...

poniedziałek, 8 lutego 2010

"Ponad gór omglony szczyt"



  Pieśń górali wypełniła już po brzegi umysł Dominika. Umysł ten jednak przetwarzał teraz tak mało, a ograniczając operacje do minimum nie było ważnym, że od kilku godzin śpiewają to samo. Z resztą nie chodziło to treść, a o sam śpiew, brać krwi, towarzystwo i przyjaźń. Znów zabrzęczały butelki, a piana z kufli strzeliła ponad stołem. Opadła na ławy, kolana i twarze. Niczym nie zaszkodziła podpitemu towarzystwu, nie została zauważona! Lej w gardło! Niech owocuje, sił dodaje i snem wiekuistym przykryje! Pij, bo możesz, ciesz się chłopie! Wędrowiec znów wychylił pintę piwa i z uśmiechem na twarzy pokiwał głową do Bacy siedzącego nieopodal. Ze słów jakie góral do niego wysyłał nie rozumiał nic, był w innym świecie. 

  Zaczęło się jak zwykle niewinnie... Przemarznięty na kość po długiej wspinaczce w zimowym wichrze dotarł na półkę skalną większą niż dotychczas. Tutaj też miała źródło pieśń roznoszona echem ponad koronami drzew i zamarzniętym wodospadem. Stąd wywodziły się słowa sławiące zamierzchłe ludy i wymarłe gwary. Hej, kolejkę nalej! Wkroczył w mrok rozświetlony tylko nielicznymi i w większości dogorywającymi pochodniami. Brodacz zdziwił się na jego widok nie mniej niż sam Dominik. Zareagował jednak instynktownie i efektywnie, bowiem w mig Dominik leżał obalony na ziemi. Góral jednak w porę zrozumiał, że nikłe zagrożenie reprezentuje wędrowiec. Po prawdzie wpierw przeraził się, że zabił Dominika, bo ten nawet nie drgnął.

  Ocknął się po dłuższym rozmarzaniu okryty kilkoma kocami niemal przytulony do paleniska. W chwilę po tym rozgrzał się również wewnętrznie. Powiedziałbym nawet rozpalił się i chciał ostygnąć. Nie godzi się przecież tak łapczywie czystego spirytusu chłeptać. 

  Przyjęli go do stołu i do kufla. Wedle tradycji i honoru. Pomogli, ogrzali i tym samym ocalili przed zwieńczeniem żywota gdzieś na ostępach skalnych. Gościna jednak okazała się tak wyszukana, że języki rozwiązały się zadziwiająco szybko. Dominik opowiadał, brodacze słuchali i kiwali głowami. Podszeptywali kiedy wspominał o inkwizytorze. Wytrzeszczali oczy na mowę o wędrówce na wpół martwym przez las. Z przekąsem mruczeli i gwizdali kiedy sprawa miała się Kukurydzianej Panny. Po tym przyszła i kolej na górali. Życie w gronie zaufanych kompanów, trud dnia codziennego, wspólne uczty, ale i niedole. Wszystko to znoszone godnie, razem i jednym ciałem. Nierozerwalna komitywa, ideał, złoty środek. Kufle stuknęły po raz wtóry. Rozmowy zeszły jak to bywało na tematy egzystencji oraz roli kobiety w całym stworzeniu. Wraz z wyczerpywaniem się zapasów argumenty coraz bardziej przemawiały do wymieniających poglądy. Znów zabrzmiała jedność i słuszność ogółu. 

  Niczym pochodnie dokonywali żywota zwaleni po rogach komnaty. Pozy nie były finezyjne, bo i alkohol nie należał do gatunku literatury pięknej. Mimo to czynił swoją powinność w zastraszająco dobrej konwencji i klasie. Zmuszało to do refleksji i rozmowy. Górali i Dominika nie zmusiło. Nie było przecież siły mogącej zmienić ich aktualne priorytety i ustawy. Czy na pewno?

  -Cyc, nie pij tyle- jej uroczy głos... Nie odpowiedział. Usłuchał...




Zdjęcie pochodzi z TGF Fantazjada Edycja 2009.

sobota, 6 lutego 2010

Poza zasięgiem...

  -W co ty wierzyłeś idioto- pytał sam siebie Cyc brocząc po pas w nieprzebytych śniegach. Marznące nogi, obolałe kości i ten przeklęty wiatr, wszystko to składało się na wyczerpanie i rezygnację wędrowca. Od wielu godzin niejednostajne i nierytmiczne ślady rozciągały się na wydającej się nie mieć końca leśnej polanie. Kiedy chmury przepływały po niebie odsłaniając skrawek księżyca można było ocenić odległość od granicy lasu. W świetle nowiu ujawniały się również inne widoki pokroju błyszczących od idącego w parze z najsilniejszym uczuciem narkotyku jakim była żądza krwi. Dominik jednak nie chciał o tym myśleć, nie zauważał czyhających niebezpieczeństw, jego uwaga nie skupiała się na dalekim marszu czy przemarzniętych wskroś nogach czy nawet rozdzierającym uszy bólu brzucha. Istniał tylko jeden świat, ten ukryty głęboko w nas. Uniwersum marzeń, snów i myśli, kraina fantazji i cudów, spełnionych obietnic... Odpowiedzi na pytania, często takich jakie sami sobie tworzyliśmy. 

  -Dlaczego Cię nie ma?- szeptał błądząc pośród własnych wspomnień. -Kiedy przyjdziesz?- szlochał zaplątany w marzenia -Nie rozkazuj mi czekać!- majaczył zagubiony w imaginacjach.

  Mimo to Ona nie odpowiedziała. Wiatr również nie przyniósł odległego wołania kochanki, a jedynie chłód mroźnej nocy, zawodzenie wilków i licha, obijanie się lodowej bestii po strzelistych drzewach oraz odległą pieśń góralską. Od dłuższego czasu Dominik siedział pod rosnącą jako ostatni wartownik wierzbą pośród pustych łąk. Marzył o prawdziwym i szczerym. Pełnym i nieokiełznanym. Dobrym i szalonym zarazem. Marzył. Fantazjował. Cóż mu przecież innego zostało. Wierzył jednak, że chłód, który roztaczał powoli władzę nad jego ciałem jest jedynie naturalnym, a nie natomiast Boskim znakiem i odpowiedzią Najwyższego. Tego przecież by nie przeżył.

  Upadł i złożył głowę na śniegu. Ten wydał się wyjątkowo przyjemny i kojący. Wędrowiec sam sobie się dziwił, że dopiero teraz odkrył wspaniałość tego wiecznego posłania. -Tu przyjdzie mi zakończyć dywagacje na temat życia. Pod tą wierzbą złożę swe ciało i pogrzebię pragnienie tej jedynej- wylał z siebie wraz z szybko marznącymi łzami. Słowa przychodziły mu z trudnością, postanowił więc więcej wyrażać w głowie. Jednak i to okazało się stokrotnym zmęczeniem. -Więc jeśli trzeba, to umierajmy!- wykrzesał ostatecznie...

  Czy umarł?  Nie, jeszcze nie. Przecież zorientował się, że ballada niesiona wiatrem nie jest jego urojeniem...

czwartek, 4 lutego 2010

Eia!

  Blady blask księżyca tylko w niewielkim stopniu rozjaśniał mrok letniej nocy. Piaszczyste wybrzeże niewielkiego jeziora niemal tworzyło jedność wraz ze słabo pulsującą taflą wody. Było jednak na tyle jasno by ujrzeć pulsowanie nie tylko wody, a i ciała. Będąc szczerym to nawet dwóch ciał, a spełniając obowiązek w pełni dwóch wspaniałych, kobiecych ciał. Zważając na swoją płeć dodam również, że całkowicie nagich, ekstremalnie kuszących i po dantejsku gorących.

  Jedna z nimf tylko na chwilę, mogącą wydawać się wiecznością wyłoniła się z erotycznej plątaniny ciał. Jej włosy zafalowały kiedy odchyliła głowę do tyłu, a świetle refleksy przeszyły inspirujące zdarzenie na wylot. Ciało Pani Jeziora zalśniło na tle nie tak bardzo odległych zagajników sosnowych pachnących żywicą i świeżością. Na twarzy wymalował się obraz rozkoszy, oczy wypełniły się błyskiem i pozaziemską energią, uniesione ręce przepłynęły pośród srebrzących się włosów i dopiero po pierwszej fali, nie tylko tej wzbudzonej lekkim powiewem powoli opadały. Cykl znów zaczął się powtarzać, każdym razem inny, dostojniejszy, a zarazem prozaiczny. Ponownie zachwycenie przebiło całe ciało, a nieopanowane, ba zniewalające uczucie spełnienia pomieszało zmysły. O nie, nie był to jednak koniec, pełne ozonu powietrze pobudzało jeszcze bardziej, pomagało przełamywać granice ustalone przed sekundami, wydające się nie do pokonania były przeskakiwane z gracją, której nie powstydziłaby się baletnica. Złączone w miłosnym akcie łabędzie głowy, skąpane w świetle zachodzącego słońca, kiedy horyzont zamyka królewski błękit zmącony czerwienią wieczornego nieba mają mniej fascynacji i finezji niż princessy pożądania, odwieczne władczynie chłopięcych serc, a ostatecznie nawet uosobienia Magna Mater! Nie pytajcie więc o słowa, bo te nie mają na tyle mocy magicznej by przedstawić i nakreślić wspaniałość tego dzieła sztuki. Ciała ponownie połączyły się w jedność, dłonie pomknęły przed siebie, rozpalone spojrzenia, ruchy pełne pożądania i niezaspokojenia! Usta znów się spotykają, tylko na chwilę, mimo że przed nimi wieczność, szukają coraz to większego nakładu przyjemności. Jest, niewiele niżej, znów niesłyszące uszy i niewidzące oczy! Bo po co widzieć, nie trzeba słyszeć, przecież to serce wie co należy! To fantazja kontroluje każdy ruch! Szaleństwo wyznacza granice!

  Nie zapominajmy jednak o roli języka...

  Spokojnie falujące powietrze rozdarł krzyk. Niebiosa otwarły się, a chmury uciekły daleko, za horyzont. Pełne gwiazd sklepienie wskazało drogę. Ziemia zadrżała, lasy złożyły ukłon odwiecznej potędze. Przepędzony kupidyn ostrzył grot gdzieś pod słaniającym się drzewem. Nikły uśmiech na jego ustach nie mówił nic. Kobiecy orgazm powiedział znacznie więcej.

  -To był dobry dzień-powiedziała spoglądając w krystaliczną taflę jeziora. Szczery uśmiech nie znikał z jej twarzy kiedy najnowsze obrazy wstępowały na tron pośród wspomnień. Jednak jak to ze wspomnieniami bywa, wszystkie wracają. Bez wyjątków.

środa, 3 lutego 2010

"Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność. Jasnych promieni, a kroczymy w mrokach."

 Jednostajny krajobraz nie zanudzał. Szum wiatru pośród strzelistych drzew nie gubił audiencji u wędrowca, a to z bardzo prostego powodu: nigdy jej nie miał. Podobnie sprawa miała się z fantastycznymi zaspami śnieżnymi, misternie wykończonymi przez mróz leśnymi strumieniami oraz wyczynami leśnego licha pośród gałęzi i konarów. Nie był to, bynajmniej oznak braku podziwu i szacunku dla natury, magicznej i chłodnej zimnej pory czy ostatecznie Odwiecznej Matki. Powód był jak zawsze prozaiczny, a zarazem głębszy niż na pozór mogło się wydawać. Co było powodem również domyślić się można bez większych dywagacji czy wizyt u wróżek.

  Bywa tak, że człowiekiem targają wspomnienia. Ułożone w pamięci wydarzenia te niejednokrotnie mimo, iż łaskoczą i sprawiają przyjemność to lubią gryźć i szarpać umysł i ciało. Eh, ileż razy to łzy płynęły wartko po policzku, któryż to już z kolej budzący grozę wieczór mroku zwieńczony bezsenną nocą rozterek sercowych, dlaczego ponownie wisisz nad moją głową niewinna i okrutna zarazem maro miłości? Po co znów nakłaniasz i walczysz z rozsądkiem i zasadą smaku? Ona przecież mnie nie chce! Dam jej raz kolejny spokój! Nie, ty jednak wracasz każdego dnia, każdej przeklętej nocy niczym z piekieł i dręczysz! O Najwyższy! Daj mi siłę przezwyciężyć tą passę złych uczynków, przerwij pasmo porażek i wypełń przeznaczenie... Czymkolwiek może ono być.

  -Tak, znów to samo. Nie wiem co o tym myśleć- zapytał. "Nie myśl" odpowiedział rozum wspierany altem przez sumienie -Kiedy nie potrafię- dodał nieszczęśliwy kochanek.

  Nie stało się jednak to czego oczekiwał po wstąpieniu w gąszcz. Nerwy magicznie oplatały korony drzew, a wątki z życia ukrywały sekrety w dziuplach oraz niewielkich jamkach. Ukryta w głębi boru jaskinia snuła siwy dym na okolicę symbolizując odejście mędrca. Opustoszałe, zimne i wilgotne skały pustelni przywodziły na myśl nicość i kłam w życiu osoby, w której umyśle właśnie się znalazł. Czy dobrze postąpił opuszczając "bezpieczną" kryjówkę przed tym co nieokreślone? Czy miał słuszność wystawiając się na cel tego co nieuniknione? Czy dopadnie go to czego pragnie od wielu lat? Miejmy nadzieję, że...

  -Pogrążyłem się kiedy po raz pierwszy się do mnie uśmiechnęła*- mówił sam do siebie Dominik maszerując przez leśne ostępy.  Nie wiadomo komu żalił się teraz, przecież jeśli kogoś nie odtrącił to opuścił. Inni zostawili go, na pastwę losu. Czekaj, jakiego losu? Przecież los również został udemonizowany i wygnany...

  Zmierzchało. Wyjątkowo późno jak na zimę jednak dość wcześnie jak na wiosnę. Zmierzchało. Umysł zaciemniał się, stawał się senny. Człowiek upadał... Cyc nie upadł. Nie był więc człowiekiem? Istotą myślącą, o jasnym celu, prawie i chęci? Aż tak nisko upadł nie klękając ponownie przed Światem? Chyba nie, przecież życie toczyło się dalej i dawało o sobie znać. Kiedy mrok okrył wszelkie krańce świadomości przyszedł duch i monstrum nocy. Ogniki szalały gdzieś w głębi lasu, leśni łowcy wystawiali nosy zza zasp i nor. Wietrzyli zdobycz i strach. Suche gałęzie strzelały to blisko, to daleko. Wzdrygając i hipnotyzując. Jednego jednak dźwięku nie wyłowił wędrowiec maszerując zaśnieżonym traktem. Mimo iż zdawało mu się, że jakby spod tafli wody, że gdzieś pośród zarośli, a nawet z błyszczącej wysepki jest wzywany nie pobiegł na skręcenie karku. I słusznie, bo były to tylko omamy!

Kunszt i natura, co się o to kuszą.

      Czy w kształcie żywym, czy w kreślonym dziele,

      Aby przez zmysły zawładnąć nad duszą –

      Razem zebrane nie miały tak wiele

      Władzy, jak cud ten, którym mię olśniła,

            Kiedy zajrzałem w jej oczu wesele.*




*Ponownie Dante i ponownie Mistrz. Bądź więc proszę wyrozumiały tak jak i Wy drodzy czytelnicy, ale ciężko mi się nie utożsamiać ze świątynnym głupkiem

wtorek, 2 lutego 2010

One nie bywają trudne, one są diablo trudne.

"Fuor de la gueta, ne l'aura che trema. E vegno in parte ove non che luca."

 

  Nic nie zapowiadało takiego biegu wydarzeń... Kolejny wspaniały dzień mijał w uniesieniach, nie koniecznie tych konwencjonalnych i szeroko dostępnych jak i popularnych. Nie znam jednak osoby, która zaprzeczyłaby ich wartości, a nader wszystko siły z jaką przeszywają umysł i ciało, a nie zapominają równocześnie o duszy. Jak to jednak bywa ze sprawami igrającymi z duchem lubią sobie zbyt mocno pogrywać... Efektem często jest rana głębsza niźli niejedno ostrze zadać potrafi. Jak już wspomniałem Dominik spędzał wspaniałe dni i noce, bo o nich zapomnieć się nie godzi wraz z Kukurydzianą Panną. Świat płynął w błogim spokoju, niczym trans, w którym przypominamy sobie najwspanialsze chwile z życia, jak hipnotyzująca woda szemrająca pośród drzew na górskich stokach. Tym bardziej decyzje, które zapadły okazały się piorunującymi, a nie jak można było się spodziewać patrząc w głąb falujących na spokojnym wietrze oczu kochanki ledwo odczuwalną zmianą pogody. W tej właśnie chwili do Cyca dotarło czym tak naprawdę był przelotny romans i związek... Jednak ten silnie wierzył, że nie było to płonące pomimo zimy tango. Co ciekawe, wierzył również, że Kukurydziana Panna nie zapomni i nieraz pośród ciemnych stepów swej fantazji wspomni wiecznego tułacza.

  -Ad te omnis caro ueniet- powiedziała jeszcze kiedy nakrywał ramiona swoim długim, czarnym płaszczem pachnącym zarówno spokojem jak i uczuciem.

  -Miejmy nadzieję, że i Ty- odpowiedział odwracając głowę po raz wtóry by spojrzeć na skąpane w marzeniach, a może w chmurach, miejsce. Nie odwrócił się ponownie... Od tej pory nie zawrócił głowy, ani kroku. Postanowił zostawić przebyte rzeczy za sobą, przynajmniej do czasu powrotu na myśl wiodącą. Do czasu opanowania swojego życia, swoich żądz i marzeń. Pamiętał, bowiem dalej o pewnej nimfie czekającej w głębokim lesie, pośród magicznie zielonych i fantastycznie nęcących zarośli. Miał w umyśle swoje wyznanie i swoją wolę dopełnienia przysięgi oraz pragnienie...

  Gąszcz przywitał go tak jak ostatnio tajemnicą i pytaniem. Ponownie odpowiedź zabrzmiała tak. Nie było przecież innej drogi mogącej cofnąć czas, wyprowadzić sprawy na prostą, ratować świat. Przestąpił granicę cienia, zapadł w piekło oraz światy pokrewne. Ponownie jego zmysłu zakłóciły mrok oraz cierpienie wraz z przeznaczeniem ginącym w oddali. Czułe ucho wychwyciło jednak zew, wołanie i prośbę. Maszerował dalej, nie zważając na trud i przeciwności losu, zwały śniegu oraz lód nie zatrzymały wracającego do siebie karczmarza spod "Wspaniałego Cyca". Pytaniem jednak było, czy istniało coś do czego należy wracać.

  Odpowiedź przyszła nadzwyczaj szybko. Z czyich ust? Zapewne już się domyślacie...



*"Fuor de la gueta..." -  Z cichego świata w światy wiecznie drżące. W nową dziedzinę, nieśmiertelnie ciemną. Dante "Boska Komedia" Pieśń IV

"Ad te omnis caro ueniet" - Do Ciebie przyjdą wszyscy ludzie.