czwartek, 16 grudnia 2010

"Do M..."

"Dalej fantazja moja nie nadąży,
a już wtórowała pragnieniu i woli.
Jak koło co w parze z kołem krąży,
miłość co w ruch wprawia Słońce i gwiazdy."



  Karczmarz, opierając zmęczone ramiona na ladzie, starał się swoim spojrzeniem objąć nie tylko to ciepłe i zawsze otwarte pomieszczenie, ale i okolicę dalszą i szerszą. Nie tylko więc drewniane ściany, udekorowane gobelinami, orężem srebrzystym i licznymi rogami zdobionymi, ale również polany leśne, otoczone zewsząd nieprzebytą gęstwiną, barwy ciemnej zieleni, które skrywają swój odwieczny sekret. Nie tylko jednak, te oblane nikłym księżyca blaskiem kręgi magii, były obiektem zainteresowania Dominika. Jeszcze dalsze i mroczniejsze ścieżki leśne, podobne tej pamiętnej klonowej alei, niegdyś malowanej złocistą i bordowo jesienną barwą, jeszcze lepiej skryte obrośnięte miękkim mchem skały twarde, jeszcze bardziej niematerialne, paraliżujące ruiny kaplic, były kwintesencją marzeń i wyobraźni właściciela karczmy. Gdzie sięgał i co tak usilnie próbował odnaleźć?    
  Skoczył ponad mrocznym borem, którego opadłe igły wciąż czuwały, ukryte poniżej gałęzi przed śniegiem, nie poczuł nawet zapachu ni siły wiatru, który szalał między nagimi bukami, a majestat nagiego posągu dawnego bóstwa, którego wyznawcy już dawno odeszli i zginęli, nie otrzymał nawet pogardliwego spojrzenia. Wzrok ten wirowatym lotem wzbił się ponad te wszystkie chłodne i mroźne doświadczenia. Zagubił się wyraźnie, zbyt szybko i pochopnie obrał niegodziwy trop.
  Niebo przedstawiało sobą obraz, którego opisać nie zdoła nikt o zdrowych zmysłach. Mało przecież kocha ten, kto umie opisać jak kocha. Imaginacja i widziana przez łzy w tej chwili kraina istniała tylko w świecie wyższym, nie tylko sklepienia, ale i wszechświata, którego ni moja, ni Twoja pamięć odrzucić nie może. Widocznie teraz wspomnienia upadły, zamarzały w jakieś przydrożnej zaspie, łapały ostatnie tchnienia twarzą zwróconą ku nieodgadniętemu i tej łamigłówce, której ni dyplomata, ni mędrzec, ni wódź rozwikłać nie może (na niebo tylko dlatego, że żadnej kobiety w pobliżu nie było). Stąpający po chmurach i nierealnych światach Dominik sam nie wiedział jakim cudem, z gęstego lasu, przywiedziony został na ten nieuczęszczany od dawna trakt przez swoje wspomnienia. Nie pamiętał go, bynajmniej nie bywał tutaj od... od zeszłej zimy.
  "Głupiec"- krzyczały przekupki. "Kochanek"- krzyczeli moczymordy. "On już nie wróci"- zakrzyknął mędrzec. I wszyscy mieli rację... A przynajmniej po części, bo...
  Skoczył niczym szatan rozbestwiony pośród krzewy i niskie drzewa stanowiące podnóże góry zwanej prawda i szczerość. Wspinał się z trudem, bo nigdy nie zabierał ze sobą lin i czekanów, które jakże pomocne bywają podczas wspinaczki pośród skał ostrych i zdradliwych. Chciał swoją fantazją wygrać dosłownie wszystko, wyznać to co czuł i dlaczego krzyczeć nie będzie pośród ludzi, ale na szczycie właśnie. Krzyk jego przeznaczony był dla jednych uszu, które, choć często niesłyszące, zawsze jedynymi były. Coraz rzadsze drzewa i krzewy, szarość i uosobienie czerni, tej matowej, gęstej i nieprzebytej dominowały pośród pozornych ścieżek, wytyczonych już przez kogoś, kto znał prostolinijność i dobitną prawdę na wylot.
  -Nigdy nie odwróciłem spojrzenia, choć wszystkie oczy skierowane na mnie, niczym na błazna cyrkowego, nakazywały zejście ze sceny. Powiedz mi proszę, kiedy załamałem głowę, usta wysyczały odmowę z groźbą i życzeniem rychłej śmierci? Wskaż mi miejsce, myśl i sytuację, które pozostawiłem bez Twojej obecności. Porozmawiajmy o tym, co nie istnieje, nawet w naszych myślach, a już istnieje obok mojego Świętego Graala. Przeklnij na wieki to ramie moje, które zawahało się być zawsze tam, gdzie wezwaniu Twojemu odmawiały miliony wiernych i przyjaciół.- tutaj zerwał się jeszcze silniejszy wiatr. Nic dziwnego w rozrachunku ostatecznym, najwyższy szczyt Granic Świadomości nie pozostawiał wiele do dyskusji. Mów swoje, następni czekają.
-Mówiłaś, że lubisz. Mówiłaś, że nic się nie zmienia, nadal jest dobrze i Sycylia stoi przed nami otworem. Jak szybko zapomniałaś o swoich słowach kiedy z poważną minką, spuszczonymi oczyma i trwającymi w statecznym ładzie włosach wyrzekłaś słowa mojej zguby. Ty nie chcesz do tego wracać, Ty nigdy nie chciałaś tego wszystkiego.- wstrzymał znów potok, podobny temu, który wypływał spod jego przemarzniętych stóp. Chmury powoli zasnuwały niebo, bezgwiezdne i mętne. Zanikające, ku uciesze kreatora zza sosnowej lady.
-Najdroższa, najboleśniejszym policzkiem nie była wcale jemioła, słowa, ba przekleństwa, i wymuszony gest, zatruty u swoich nieprzewidzianych narodzin. Serce zakrwawiło z chwilą milczenia, tego podłego wyrazu twarzy, który mówił: "no co? Nie pobiegniesz za mną jak kiedyś?".- tutaj już beznamiętnie przywoływał do siebie słowa.
-Nie okłamałem Cię, nie bawiłem się Twoimi uczuciami i nie powtarzałem frazesów czy wątpliwych pocieszeń.
  Skoczył znów. Lot wzdłuż pionowej skały trwał zaledwie kilka sekund. Rozpędzone do zawrotnych prędkości płatki śniegu rozbijały się o opadające myśli i wspomnienia.
  Po skoku były już tylko korony drzew i nieskładna masa zwana dalej chaosem. Chaos rozpłynął się pośród fal niezamarzającej wody leśnego jeziora, które rozproszyło ciało weń wpadające. Tam, głęboko pod wodą, panował zaduch wręcz i mrok nieodkryty. Nie spotkał jednak oczyma swojej wyobraźni żadnych stworzeń, skarbów czy sarkofagu, którego należy bronić. Nie wydawało się mimo wszystko jednak zwyczajnym jeziorem. "Już nigdy więcej nie zobaczysz..."
  -I, kiedy bałbym się opisać niebo podczas mojego upadku na szlaku przeznaczenia- zaczął na samotności, kiedy goście już umilkli. - to powierzchnia jeziora odbijała niebo w tak dostojny i cudowny sposób, że tylko sam Bóg by się nie pomylił w rozróżnieniu. Nie miałem jednak czasu na wychwycenie utraconego niegdyś obrazu w całości. Wiem, że były tam dziesiątki gwiazd, kryształy wiszące jeszcze wyżej nad Słońcem i ta granatowa, zmieszana z szafirem i srebrem czerń. Fascynująca.
Niczym ciemny brąz jej oczu.

   

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Rosa rubicundior

  Mgła nie pozwalała widzieć dalej niż na wyciągniecie ręki. Zaginała czas i wyobrażenie o przestrzeni, niszczyła stworzenie już w zalążku, bo mamiła oczy, uszy i szukające niewidzialnych drogowskazów dłonie. Biegając z potworami i cieniami, a potwory dobrze wiedzą, że najlepiej w mroku…Ciszę przerywało jedynie bicie serca i nierówny oddech. Przywodziła ona na myśl uśpioną moc natury, budzące się ze spoczynku duchy, pamiątkę poprzedniej zimy, wspominała jak kiedyś można było przysiąść na próchniejącym płocie czy pieńku i zapłakać nad losem Kupidyna. Teraz mogłeś jedynie paść na twarz i odejść w zapomnienie. A jakby tu szczęście było, odejść smętnie. Cóż chciałeś zostawiać?
  Zaspy i krystaliczne śniegi wszechoceanu, jego niezmącona niczym tafla, po której Powiew Wiatru, jak ten zwiastun śmierci, mknie i zaciera ślady oporu, lodowy uścisk kochanka, wiecznie pochłoniętego wizją bezgranicznego uczucia. Dokładnie tak wyglądała zima i tego roku… Tańczące zorze podobne do wyobrażeń i chęci człowieka. Barwne i rzeczywiste niczym czarno-białe nieme filmy, bo z zamysłu piękne i prawdziwe. Zapewne twórcy chcieli dobrze.
  Kiedy już uciekniesz przed losem, choć ja nazwałbym to śmiercią duchową, napotkasz na swojej drodze samotne drzewo, brzozę przysypaną grubą warstwą śniegu. Mroźny wiatr rozwieje twój szal, a płaszcz opadnie z ramion. Włosy zaśpiewają starą pieśń, której nauczyły się, kiedy pędziłaś na Nocnej Klaczy, a powieki zacisną się mimowolnie od eksplozji emocji. Zatopisz ręce w gwarancji wiecznego snu i zechcesz wzbudzić ponownie je do życia, bo i Ty przez nieprzerwaną walkę odkryłaś ten ciąg liczb i słów. Lecz drzewo nie przerwie swego cyklu, nie odkryje tej witalności człowieka, a Ty nie zrezygnujesz. Ktoś przegra, ucierpią oboje…
  Powroty są z natury ciężkie, bo i nienaturalne, sprzeczne z podjętą wcześniej decyzją, a więc i drogą życia. Tym niemniej istnieją i trwają, a to dzięki ludziom i ich wytrwałości. Tak przynajmniej sobie wmawiam.
  Miło było ponownie siedzieć w przytulnym zaciszu karczmy z wiernym kompanem-kuflem w dłoni. Trwać otulony ciepłym kocem na podniszczonym fotelu obitym skórą o aromacie przypraw korzennych. Obserwować ideały i marzenia zza okna, które oddziela cię od tego wszystkiego, co właśnie przetrwałeś i o czym kiedyś marzyłeś. Zamknąć na chwilę oczy i pogrążyć się w ostatecznym rozrachunku. Zdecydować samotnie o słowach i czynach, tych nieadekwatnych, bezsensownych, raniących dotkliwiej niż ostrze.
  Miło było otrzymać uśmiech od myśli i słodkie zaprzeczenie swoich rozważań.
  Miło było spędzić sobotni wieczór pośród życzliwej twarzy, cudownego wspomnienia, tworzącego się zarazem, oraz akompaniamentu ognia wykrzesanego z nie zawiedzionego romantyzmu.
  -Miło było- wspomniał.
  A wszystko to, aromat korzenny, który pozostał w pamięci, słodkie zaprzeczenie myśli wzbraniające przed targnięciem się na życie oraz ogień romantyzmu, a wraz z nim ciepło serca, tworzyło idealne tango dwóch dusz podczas orgii. Miłość? Nie, grzaniec…

poniedziałek, 15 listopada 2010

Ptaki



"But we got rock and roll,
Rock and roll,
Take me anywhere!"


  I dochodzisz w końcu do wniosku, że nie istnieje tutaj nic innego poza nadzieją na egzystencję w cieniu i pewnością przemijania oraz pustki w blasku słońca. Czy należy, zatem porzucać tę drogę? Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność, jasnych promieni, a kroczymy w mroku. Zabawne i przewrotne.
  Zabawne i zaskakujące są ptaki wirujące po szaro-burym nieboskłonie opływającym w krew zachodu tak widoczną jak i łzy w deszczu. Kilka kropel tej bordowej spuścizny po wiekowych odkryciach, myślach filozoficznych i psychologii opadło na ramiona karczmarza nucącego slogan przed karczmą. Zawrzało na czole i policzku, ulubione perfumy zapachniały, choć nigdy nie zostały poznane na dobre… Ach, urok ten przeminął tak szybko jak się zaczął, bo powrócił świat rzeczywisty, jego zakola i ścieżki, które poznają jedynie wytrwali poszukiwacze przygód. Nie szukaj Wilkołaka tam, gdzie go nie ma, młody szaleńcze!
  Sen. Mroki oblały twarz, oblicze umysłowi wizję niesie, a ten, zapałem pchnięty, do krwi melodię wystukuję, sercu rytm nadaje. Serce duszy szepce cicho, że umierać trzeba, bo mrok oblewa ciało, aksamitny całun rozpościera ramiona zaborcze. Zwrócił śpiący twarz ku księżycowi. Serce bić przestało… Zagadka śmierci rozwiązana? Zabije Cię mrok kochanie, a światłość cię zabije?
  Myśl leżała sześć stóp pod ziemią, 1, 21 guns… Tak teraz żegnają bohaterów. Choć ja wolałbym odległe wycie wilka. Cóż, znów woła, choć z mojej duszy, ale woła. I nie umiera.
"Zguba i miłość,
Której zabić nie umiem
Ani obronić."

niedziela, 31 października 2010

Pełnia




 Kolejne spotkanie nastąpiło dość szybko i nie pozostawiało złudzeń. I tym razem przyroda zagrała wspaniałą arię na powitanie, a ciche dźwięki fortepianu wzbudzały wewnętrzne pragnienia miłości i wolności. Kilka tylko gwiazd niepewnie tańczyło po niebie, by przypomnieć o tym, że i one chciałby kiedyś zabłysnąć na ziemskim padole. Teraz snuły się bezcelowo po szlakach i gwiazdozbiorach… Jednak czy na pewno brak w tym determinizmu?
  O żałosny świecie, podły i pełny niesprawiedliwości! Przecież i tak jesteście uwielbiane! To do Was wzdychają jednostki, pary i pokolenia! Nie gardźcie nami, choć na przywilej pogardy zasłużyłyście całym swoim godnym życiem…
  Gwiazdy posłuchały i nie odwróciły wzroku, rozgoniły jedynie mroczne myśli, otworzyły umysły i jeszcze bardziej nobilitowały pełnię księżyca.
  -Zawsze chciałem Ci powiedzieć, że…- zaczął Dominik drżącym głosem i postawił kolejny niepewny krok. Ginąca w mroku alei ścieżka odpowiedziała niknącym pogłosem i cichym westchnieniem jesiennej ziemi.
-Miałem nadzieję, że będzie lepsza okazja- nawiązywał do oczywistego tematu, krążąc wokół marzeń niczym kruk wypatrujący dawnego gniazda na zasuszonej gałęzi. 
  W końcu się zdecydował...
  Dominik w końcu zdecydował się iść na całość. Był wolniejszy.
  Pazury zatopiły się w nim niczym ostatnie życzenie, wola zmarłego. Powalony na ziemie nie zdążył nawet krzyknąć, choć z jego piersi wyrywało się tysiące wyrzutów i pragnień, nim potężna łapa ogłuszyła go na dobre. Towarzyszka spoglądała na całą scenę z boku, jakby z niedowierzaniem w istnienie olbrzymiego wilkołaka, który właśnie pastwił się nad nieprzytomnym człowiekiem. Jej brylantowe oczy o wielu karatach zalśniły nagle jednym, niepowstrzymanym blaskiem, blaskiem, który gotów był wzbudzić z potwornego letargu nawet ostatniego, plugawego wampira 6 pokolenia. Jednak chyba wszyscy widzowie tej sytuacji pojęli bezcelowość poświęceń i wielkich słów padających z ust Najwyższego. Bestia popędziła w las. I ona popędziła w Las, choć drzewami tam były żywe-martwe twarze.
  -Zostaw mnie- wybełkotał tuż po przebudzeniu. Leżał na twardym klepisku, a niedaleko tliło się parę ledwo już rozżarzonych szczap drewna. Wsparty na ramionach podniósł się poczuł uderzenie bólu, wprost do głowy. Kolory zamajaczyły i pociągnęły go w mrok, który od wieków spoczywał w każdym umyśle, mrok zapomnienia i przeraźliwego wrzasku ucieczki od niesprawiedliwości.
  -Wybacz przyjacielu za te kilka ran na ciele. Już niebawem nie będą dla ciebie wiele znaczyć, bo maluję przed tobą wspaniałą przyszłość.- mówił człowiek siedzący przy ognisku. Wprawny obserwator dostrzegły zrośnięte razem brwi. Włosy jego wirowały w pozornym nieładzie pędu.
-Idź do diabła!- odparł Dominik plując krwią.
-Jeszcze mi podziękujesz…- zakończył wstając. Po chwili, którą porównać można do pól mgnienia człowiek ten opadł na ziemię w potwornej konwulsji. Postać jego przerodziła się w olbrzymiego lykantropa, który zawył ujmująco.
-Widzisz, czym jesteśmy?- zapytał zwierzęcym głosem.
-Jesteśmy?- zapytał z niedowierzaniem i strachem w głosie, który, choć nieziemski, dalej był niczym z tym, który ogarnął go tuż przed wyznaniem… Wyznanie! Przypomniał sobie, że gdzieś tam jest ta, która odważyła się podać mu dłoń. Popędzić w tango uhonorowanego romantyka, niepewne i zabójcze jak widać.
  Silna woń natury i świeżości uderzała w nozdrza. Szybki sus nad kruszejącym głazem, zieleń mchu oblewająca skały. Kaskady liści i ściółki czmychają przed rozpędzonymi łowcami noc, sierść wzbudza podziw i zazdrość wśród mieszkańców puszczy. Zakręcili przed olbrzymim parowem w niewielki wąwóz przeorany strumieniem, który objawiał swą moc podczas ulew. Korzenie drzew i złamane konary grodziły przejście, ale w błyskawicznych unikach i balansowaniu na granicy szaleństwa i odwagi dwa cienie i utożsamienia mroku przemknęły nad, pod i wokół nich. Grząskie bagno było niczym wobec pędu i zewu natury. Wszystko wydawało się proste, a zarazem genialnie zbudowane z tysięcy elementów. Cały dar stworzenia i ideał życia. Och ironio, dlaczego wracasz do tych stron, kiedy uroda szału i zew miłości wyskakują ponad zbocze, a oczy ich lśnią w blasku księżyca, który przedziera się zza sosen i świerków. Pofałdowania znikały, bieg nabierał zabójczego tępa. Konary i ścięte pnie nie stwarzały żadnego wyzwania, a magia joiku przybierała wręcz samobójczą wizję ekstazy. I could have been a dreamer…
  Wyrwana ze snu dziewczyna o piwnych oczach rozejrzała się po pokoju. Wstała szybko i silnie oburzonym ruchem rozsunęła zasłony. Blask pełni uderzył w twarz. Kryształowe blaski w kroplach niedoskonałego substytutu deszczu.
  Wyrwany ze snu Cyc spojrzał na dogasającą świecę. Leżał twarzą na jasnym, sosnowym stole. Obok przewrócony kałamarz barwił wesoło i finezyjnie kopertę i zapisaną kartkę papieru. W otwartej Boskiej Komedii, która opuściła swoje szlachetne miejsce na półce spokojnie czuwała zasuszona róża. Dominik uśmiechnął się pod nosem…
-Choć trochę…

sobota, 16 października 2010

Córa czasu poczęta w przypadkowym i krótkotrwałym romansie ze zbiegiem okoliczności



  
If I'm a river then you're the sea
Somewhere you'll find me
Alone swimming here in the ecstasy
 
 

 
  Ciemne smugi przemierzały szaro-bure niebo. Wielkie, groźne i pomrukujące w oddali chmury zbliżały się do klonowej alei, która biegła wzdłuż cichego strumienia. Złote i brązowe liście, zdmuchiwane przez wiatr, umykały przed aurą bijącą od dwóch postaci. Kroczyli pewnie po brukowanym szlaku swojego spotkania, który po kilku minutach spokojnego spaceru przeradzał się w odwieczną ścieżkę leśną. Nigdzie nie spieszyli się w swoim marzeniu, bo przecież noc była jeszcze w powijakach, kiedy mijali kolejną marmurową ławę... Zapewne sprzed setek lat. Rzucili krótkie i nic nieznaczące spojrzenia na rozpalającą się z wolna latarnię porośniętą obumierającym pnączem. Nikły jej blask otaczał opieką zmęczone podróżą myśli i powiewy, a aksamitna magia mogła spokojnie zaszyć się pośród przebłysków, między konarami starego klonu.
  Dwie postaci spacerowały dostojnie i z uroczym akompaniamentem jesiennego przesilenia odnajdywały nowe, niezbadane dotąd miejsca w tym parku jak i myśli czy fantazje w największym konserwatorium piękna, ekspozycji urody oraz wystawie sztuk tajemnych... W swoich umysłach. Odkrycie było na tyle zaskakujące, że zwieńczyło je jeszcze bardziej urokliwe wydarzenie. Pośród...
  Pośród rytmicznie malujących się konarów wypłynęła łódź z tylko dwoma pasażerami. Będąc szczerym to pasażerem i finezją zwaną kwintesencją marzenia sennego. Wilkołak, więc zmierzył spacerujących pośród zapadającego już mroku spojrzeniem wymownie zazdrosnym i oburzonym. Przecież to on nocnym swoim zwyczajem zasiadał za smolistym pianinem. Nic jednak nie grał, bo rytuał przejścia między światami nie pozwalał na odzwierciedlenie zwierzęcej duszy w ludzkiej formie. Kiedy jednak nadchodziła pełnia, wilczysko nie traciło...
  Czasu mierzyć przecież nawet Chronos nie zdoła, podczas wędrówki pośród uniesień i ciepłych słów mijają wieki niczym spadający wieczorem liść, którego pożegnalny promień słońca nie utuli do snu, bo przysłonięte chmurami i ręką podłego Wilkołaka jest. Przeminęła północ, godzina znać o sobie daje chłodem. Czmychnęli mieszkańcy lasu, przypatrujący się zza pni i niewielkich iglaków pachnących świeżo widowisku. Improwizowane mowy, niebagatelne słowa i podobne bogini komplementy. Zwierzenia w myślach jedynie. W praktyce ponad wszelkiego...
  Wątpliwego wręcz i smutnego poranka niebo zasnute było tymi samymi chmurami, które nocą towarzyszyły Cycowi na przechadzce. Do tej pory rzeka płynęła w Tobie, tak to widziałem, kiedy spojrzałaś pierwszy raz w moje oczy. Teraz już ja jestem samotnym oceanem oblewającym wszystkie lądy i plaże. Szkoda, że, cytując samego siebie z tego tekstu, "pośród czasu wszelkiego" nie odnalazł nikt chwili i chęci...

środa, 29 września 2010

Nadzieje Jana Kochanowskiego

"Bo z nas Fortuna w żywe oczy szydzi"  


  Proste, krótkie, a przecież znaczące niesamowicie wiele słowa, wprawiły w ruch mury i konstrukcje tak trwałe, że wręcz niezniszczalne i nieruchome...
  Barierka zatrzeszczała, była śliska od pokaźnej warstwy mrożącego świat lodu. Zanikające pod soplami, pośród zamieci śnieżnej, kable i niewielkie elementy konstrukcyjne sprawiały wrażenie wolności. Szczególnie, że obserwowane były z wysokości poręczy mostu Grunwaldzkiego. Wszystko wokół zanikało gdzieś przyćmione wiatrem oraz wirem płatków śniegu. Skrywała się przerażająca toń Wisły, odległe dachy Podgórza zdawały się rozmywać, a spokojne uliczki Kazimierza pogrążały się we śnie zimowym. Zbłąkany, zabytkowy i błyszczący od szronu tramwaj powlókł się swoim odwiecznym szlakiem wraz z martwym motorniczym przez zamaskowany warstwą śniegu tor. Kolejna namiastka zamrożonego obłoku uderzyła widza magii tej niepojętej i wydarzeń niecodziennych w twarz. Zabawne... Nie poczuł tego wcale, bo... już niczego nie czuł.
  Obyło się tym razem bez spojrzeń tęsknych, łez zbędnych i myśli niepewnych.
  Plusk wody zaginął w zimowej zawiei. Nawet fale, rozchodząc się po powierzchni, rozchodziły się niechętnie i jakby z przymusu.
  Chłopak dostrzegł za granicą wiecznej toni pustkę i nicość. Kilka zbłąkanych prądów okrążyło swobodnie falujące włosy, skupione na dnie spojrzenie tego prokuratora i sędziego zarazem zamarzało z minuty na godzinę. Z dnia na miesiąc, z roku na sekundę.
  I kiedy już ostatnia kropla krwi przerodziła się w strzałę uczuć o krystalicznej formie w żyłach, dusza w lustrzany obraz życia, a oddech odszedł niczym gejzer lodu z uśpionego wulkanu ciało zwieńczyło swą odyseję.
  Grząski i szorstki posmak dna odzwierciedlił się w gorzkiej i szczerej zadumie myśli tonącej.
  Konsekwencje czynu z góry przemyślanego i pewnego. Nic nowego na świecie, radość się z troską plecie. Umierało się cudownie ze świadomością słuszności swojego działania, ostatecznego i jedynego pozostałego rozwiązania.
  Wtem nimfa wodna wyłoniła się z mgły gęstej i złej w swym mroku.Świtezianka gładką dłonią twarz sinego chłopca. Policzek rozpromienił się, odżył, a oczy skierowały swoje mętne spojrzenie bez witalnego blasku na niesamowity wizerunek ideału kobiety. Dłonie ich splotły się, drżące i niepewne.
  Chłopiec pomknął niesiony odnalezionym przez siebie prądem na ożywionej mocą kochanków fali. Zaciekawiony magią i fantazją, której nie znał do tej pory podążał za uśmiechem euforii i bólu, dziwnie kojarzonego z przyjemnością, na ustach świtezianki.
  Fantastyczne tango na dnie rzeki, nieśmiałe słowa, splątane spojrzenia. Nastąpił ukłon wraz z podziękowaniem. Ucałował nimfę w rozpromieniony policzek. Ta, niespodziewanie brutalnie i chłodno, ale i cholernie słodko w całym obrazie furii odwróciła się na pięcie odtrącając chłopca rzucając nieosobowe przekleństwa i uroki.
  Wynurzył się...
  Proste, krótkie i nic nie znaczące słowa...

wtorek, 28 września 2010

Cisza Morska



"Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi"

  
  Zagrzmiało, a tuż nad horyzontem zalśniła, niczym jak zderzenie dwóch ostrzy pośród rdzy, błyskawica. Przecięła krwiste niebo, zachodnią stronę druzgocąc na sekundę tak, że do dziś dnia nikt nie wie czy świat nie zatrzymał się dla tych stron… Nie długo jeszcze żegnało się słońce z horyzontem, trwało w uścisku kilka tylko minut nim całkowicie zanurzyło się w jedynie sobie znanych marzeniach.   
  Przedstawienie zachodu, urocze bądź, co bądź w swojej romantycznej prostocie, kończyło się jak każdego wieczoru. Nieuważny widz opuszczał swoje wygodne miejsce w teatrze, z uśmiechem żegnał młodą i atrakcyjną kobietę, po czym odnowiony wewnętrznie trudził się z drzwiami, bo spieszył się na śmierć. Uważny widz, kiedy nagrodził już sztukę brawami człowieka, krytyka i obserwatora, zatrzymał się jeszcze na sekundkę w czerwonym fotelu. Przez chwilę zdawało mu się, że istnieje jeszcze druga scena, teatr życia, teatr codzienności… A może to tylko deszcz zastukał w ukryte sprytnie okienko za kurtyną? Szum na szybko zdejmowanych dekoracji, tupot stóp po deskach podium spełnienia, wymowne spojrzenia aktorów. Wszystko to, na tyle zrozumiałe, że niewerbalne, trwało i współistniało niczym… niczym deszcz wzburzający taflę jeziora.
  Wszystko to znikło pośród powiewu wiatru na pustym stepie, gdzie jedynie wariat zatrzymywał się w taką ulewę. Gdzie człowiek, który postradał zmysły mógł obserwować gwiazdy, niewidoczne zza gęstych i ciemnych chmur. Gdzie odmieniec i dziwak jedynie chciał słuchać głosu zza pleców, z miejsca, w którym nie ma już nikogo, kto by pamiętał i tęsknił. Jedźmy, nikt nie woła!
  Księżyc wyłonił się zza chmur tuż przed świtem. Dostrzegł w jednej chwili ogrom świata i witalności przed wschodem. Błądząc po odbiciach swoich i gwiazd na morzach i oceanach krystalicznych, przemykając nad murami i blankami zamków, pałaców czy szlacheckich dworów dotarł w końcu do odbicia w najczystszym marzeniu. Oczy Jej zalśniły i nie było to niewinne kłamstwo z deszczem, a prawdziwa łza.
  Blada łuna w końcu przezwyciężyła więź dziewczyny z nocą i okryła swoją matczyną opieką prostą rzeczywistość. Liczne kałuże, gałęzie uwikłane w finezyjne kształty i obecne wszędzie liście, strącone za nocnej burzy. Nawet drżącą, jak co wschód słońca, ręką wygładziła, głaszcząc z uczuciem, niespokojne fale i wiry odmętów oraz głębin jeziora w pobliskim gaju. 
  Zdawałoby się, że magia znikła, odleciała wraz z silnym i porywistym wiatrem do innych miejsc i innych czasów. Lecz to nie jest prawda, ona wciąż tutaj jest, pomimo ludzi złych i słów złych, okryje Cię swoim płaszczem. Aksamitną miękkością, głęboką i spokojną barwą ogrzeje i ukołysze do snu, A***.

środa, 8 września 2010

Ballady o Valen




  Słuchając licznych opowieści, które krążyły po kraju niczym te bajania starego i zmęczonego dziada można dojść do wniosku, że jesienią to jedynie zebrać żniwa na wszelkich frontach, zabarykadować drzwi wysłużoną kłodą, otworzyć piwnice pachnące, czy też mało zachęcające odorkiem i pustką, tym, czego za rozkwitu i lata udało nam się ją wypełnić. A wypełnić mogliśmy ją owocami pracy, uniesieniem ducha czy też namiętnością serca. Znajdzie się tam też dużo miejsca na doświadczenia i przeżycia, bo wszak wspomnienia nijak wpuścić w chłody podziemi, lepiej w ramkę oprawić czy też na starej ławie wyryć albo w szufladzie schować, tak jak autor to właśnie czyni, zostawiając je tej jedynej. Nie zapomnijmy o psie wiernym, który marznie pod budą swoją. Potrzebny nam będzie, wpuśćmy go za próg ciepłej chaty, a wraz z nim i nasze porażki przygarnijmy. Ogrzeją się one przy nowym ognisku, pachnącym jeszcze żywicą niedawno ściętego świerku, bo tuż-tuż zbliżają się wieczory długie i ciemne. Porozmawiamy z zebranym tłumem, owocem roku naszego. A jeśli, z kim rozmawiać nie będzie, bo nam się powiodło, a porażek nie akceptujemy w naszej pysze, to, chociaż psina ubawu będzie miała po pachy z durnia, jakim jesteś myśląc jak wyżej.
  Jeśli już szczelnie zamknąłeś się w swojej norce, okna ociepliłeś brunatną szmatą, drwa naznosiłeś, aby nie trzeba było uszu przemrażać wyjściami w bór ciemny to możesz zaparzyć sobie herbatkę, obficie maliną bordową i słodką udekorować, po czym w fotelu przed kominkiem zasiąść i zasnąć spełniony i uradowany dobrym rokiem.
  Kiedy już przyjdzie mróz pierwszy i śniegi pierwsze być musisz gotowy. Przebrnąć przez nie trudno, a niejeden drogę pogubi i na zatracenie pójdzie, dobry chłop, szkoda by go było. Zatem, jak już mówiłem, przygotuj grube pościele, sakwę rozwiązać możesz, bo piwa w ciepłej i zadymionej gospodzie trudno sobie żałować, a i coś gorącego, pieczystego podjeść można. Oj, zimą to i nieba bywają ciekawe i kolorami opływające, wichry dmą niczym rozpędzone bestie, jakie leśne, czasem nawet takie przypominają, i straszą dzieci i baby po domach. Nie straszne jednak nam one, moi drodzy kompanii, bo my twarde ludziska są i zawsze rade damy...
  Tak to właśnie rozmawiali w karczmie "Pod Wspaniałym Cycem" bywalcy, przynosząc nowe to bajania z różnych, odległych również stron. Ziarno prawdy w każdej z nich tkwiło, głęboko zakorzenione w mentalności i tradycji rodzinnej i społecznej. Wiele z nich przechodząc z ust do ust nabierało nowych to znaczeń, przewartościowywało się, a i nawet obracało w modne ostatnio żarty, których przytaczać nie wypada w ładnej balladzie...Jeśli już o balladzie mowa to śpiewał bard, podpity z deka, że choć pory się zmieniają, my wciąż trwamy w naszej odwiecznej postaci, bez zmian. Rację miał? Nie miał może? Śpiewał, że serca wciąż płoną z pragnienia. Ale czym nasze pragnienia? Sam nie wiem. Może przynajmniej ogrzeją nas tej zbliżającej się zimy.
-Czego i Wam życzę!- Krzyknął karczmarz znad lady do ucztujących w głównej sali. Kilku wypiło jego zdrowie, po czym wróciło do poprzednich zajęć, a szczęk kufli leciał po gobelinach fioletowych i błękitnych, które wisiały po ścianach. A blask świec, tłumiony atmosferą przyjazną, ginął ostatecznie przy drzwiach wyjściowych...

środa, 25 sierpnia 2010

Conversion, software version seven 0.

 

"Zapachniało powiewem jesieni,
z wiatrem zimnym uleciał słów sens,
tak być musi, niczego nie mogą już zmienić,
 brylanty na końcach Twych rzęs.
Tam gdzie mieszkasz już biało od śniegu,
szklą się lodem jeziora i błota,
tak być musi, już zmienić nie może niczego,
zaczajona w Twych oczach tęsknota.
Wróci wiosna, deszcz spłynie na drogi,
ciepłem słońca serca się ogrzeją,
tak być musi, bo ciągle się tli w nas ogień,
wieczny ogień, który jest nadzieją."


  Wszyscy wiedzieli, że nadciągał czas nieuniknionych zmian. Czas szeptał cicho do ucha, niczym inkantację mrocznego zaklęcia, przestrogi. Wieszczył nieuniknione, całkowicie bez sensu, bo trudno, aby ktoś nie wiedział o porze, która nadciągała. Wraz z jej nawałnicą jesienną przybywały w nasze strony decyzje, ale i spraw trudnych rozstrzygnięcia. Dlaczego? Jak? Kto? Komu? Teraz, z dnia na dzień, słowa te traciły na wartości, bo nic innego się nie liczyło. Kiedyś, wspominam niemal co noc, biegnąc pośród łąk pustych, krzewów i drzew samotnych, łapałem życie garściami, pełnią płuc. Teraz wspomnienia te nabierają coraz większej wartości.
  Wszyscy wiedzieli, że nadciągał czas nieuniknionych zmian. Ziemia dudniła cicho za każdym stąpnięciem, niczym pogłos maszerującej armii. Rytm wybijany przez dobosza, przygotowanie do ataku, czy ostrzegawczej salwy w tył głowy. Echem okrążyła świat, hucząc o nieuniknionym. Szczerze mówiąc bezsensownie, bo było pewnym, że wkrótce nastąpi starcie tytanów, że te kumulowane od dłuższych chwil siły znajdą lukę w powłoce kamiennej. Dlaczego? Jak? Kto? Komu? Teraz, z kroku na krok, słowa te tracą na wartości, bo dystans zmienia się na bieżąco, a widnokrąg ukazuje coraz to nowsze, wspanialsze i doskonalsze w swym cudzie cele. Również te życiowe. Kiedyś, wspominam niemal co noc, maszerowałem o wschodzie pośród lasów, łąk i dróg. W akompaniamencie nadrzecznych zarośli, z tobołem jedynym na plecach zmierzałem do miejsca egzaminu mojego życia. Teraz wspomnienia te nabierają coraz większej wartości.
  Wszyscy wiedzieli, że nadciągał nieunikniony czas zmian. Ogień w kominku, przygasając z cicha, zwalniał wszak miejsce, dyszał i trzeszczał, niczym zmęczone serce i fantazja. Płomienną mową, z jednej strony zimnokrwistą, z drugiej rozgorączkowanym umysłem młodzika, oznajmił, mając w tym trochę racji, że nadciąga ktoś lub coś nowego. Bezgranicznie nieznanego w swej naturalnej i poznawalnej formie. Dlaczego? Jak? W rytm bicia serca te słowa ożywały w karczmarzu na nowo, bo przecież były tak znane. Kiedyś, wspominam niemal co noc, spacerowaliśmy pośród uliczek, kamienic i małych zaułków. Rozmawialiśmy, pełni podniecenia, młodzieńczej dumy i zapału o tym wszystkim co nas pochłaniało i żyło w tych duszach, owładniętych fascynacją i przyjaźnią. Sobą? Teraz wspomnienia te nabierają coraz większej wartości.
  Wszyscy wiedzieli, że nadciągnął nieunikniony czas zmian. Już lodowa i zimna aura zmroziła drzwi do karczmy. Dębina kurczyła się. Kominek przygasł, zwolnił miejsce nowej królowej. Wszyscy o niej wiedzieli, a mimo to nie przygotowali się na jej przyjście. Dlaczego? Jak? Teraz te słowa opuściły karczmarza, chyba na zawsze. Miał nadzieje, że dane mu będzie wspomnieć tą chwilę.
  Niewielu wiedziało, że cyklicznie opuszczał ich czas zmian. Błyskawica przecinająca niebo rozjaśniła mrok, całą swoją potęgą ukazała cykl i świat. Ujawniła nieodzowną kolej rzeczy. Śmierć, zniszczenie, zapomnienie i zawód. Wraz z jej nadejściem wszystkie inne siły i żywioły opuściły granice świadomości. "No questions! No answers! No one to scream at you*"
  Jednak pamiętaj i wspomnij co noc, że jeden jest tylko błysk, a ja wciąż czekam na głębię Twoich oczu...



*Dio- "Master of the Moon"

piątek, 13 sierpnia 2010

Noc spadających gwiazd



  Kilka tylko gwiazd widać było zza okna karczmy. Zasnute niezmierzoną powłoką cienia i chmur nieba nie pozwalały się podziwiać. A może rzeczywiście nie było tam nic godnego uwagi?
  Noc była młoda jeszcze kiedy niemal wszyscy pospali, a Ci, którzy nie spali spać zamiaru nie mieli. Spełnili swój żywot obserwując nieobecne gwiazdy.
  Noc przemijała i na minutach miała opuścić tron na cześć poranka. Złożył swoją głowę na łonie i odszedł z tego świata pełen natury i myśli pięknych w uczuciach.
  Noc dawno przeminęła kiedy z myślami tymi walczył.
  Noc się zbliżała, a wszystko zostało jasne, bo co jest jasne jest ciemne, a ciemne jest ciemne. Chyba... Tak, albo nie...
  Noc panuje w najlepsze, a mi... brak słów.
[Master of the Moon]

And then you dream
Of a world with only windows
Inside you - you can hide you
You know

And then the night
You're just another empty shadow
No questions - no answers
No one to scream at you

Turn around and when you face the sun
We can make you be like everyone you know
Hey you - you're just master of the moon

And then the eyes
If you look at them they'll blind you
Who are you - what are you
Why do you scream at me

Turn around and when you face the sun
We can make you be like everyone you know
Hey you - you're just master of the moon

We can shake you make you over
We just need some time to
Shed some light upon your darkness
We need your mind

And then you dream again
In a world that only you know
Inside you - you can hide you
No one to scream at you

Turn around and when you face the sun
We can make you be like everyone you know

I'll turn away and never face the sun
You never make me be like you
I'm master of the moon!

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Czas 2



Śpiewałem, że "kocham ten stan", nuciłem z Tobą późną nocą. Teraz nie jestem pewien, czy "tak, chyba, albo nie"...
 
  Chciałem ponownie napisać o czasie, lecz jaki to ma cel, kiedy tak naprawdę nikt go nie zna i poznać nie zdoła? Pamiętam tylko kilka obrazów z ostatnich dni tego magicznego snu. Snu, bo to on jest przecież kluczem do wszystkiego. Niesamowite twarze, urywki biegu w nieznanym kierunku, zapach trawy tuż przed wschodem słońca i w końcu gwieździste niebo skąpane od spodu koronami drzew, dymem z ogniska i cichym szeptem tej najwspanialszej z niesamowitych twarzy. 
Chciałem ponownie napisać o tym, że tęsknię, że karczma trzęsie się w posadach ze smutku, jest pusta, a mimo to nie mogę sobie odszukać miejsca. Tylko źdźbła trawy, kołysane północnym wiatrem, wskazywały kierunek biegu, bo opuszczony przez siły siedziałem na środku tego grajdołu ściskając w dłoni jedną tylko butelkę.
Chciałem napisać o tym, że czekam niecierpliwie na ten świat, którego mi brak.
Czekam niecierpliwie na ten świat, którego mi brak.
Czekam niecierpliwie na spotkanie i powrót do normalności, codzienności, tej upragnionej, bo skąpanej w słońcu lipcowym i sierpniowym.
Czekam niecierpliwie na…
W sumie to brak mi niemal wszystkiego.

czwartek, 8 lipca 2010

Gwoździe



"Imagination is a terrible thing..."

  Cały pochód zasnuty był dziwną, niematerialną i wywołującą chłodny niepokój mgłą. Przeradzająca się w mgnieniu zmęczonego oka potwory, jak najbardziej materialne, zjawy oraz wszelkie mary senne maź obiegała każdy płaszcz czarny, kapelusz skropiony deszczem, choć bardziej dosadnym słowem byłaby smoła, spięty ciasno włos oraz oczywiście gwiazdę tego poematu heroikomicznego, przeciąganą bordowo-szarymi pasami, dębową skrzynię. Głosy ludzkie, żyjących oczywiście, opuściły miejsce pochówku, pozostawiając jedynie demony, skrzaty i strzygi, które gdzieś w oddali wykonywały ostatnią wolę zmarłego. Zbierające łatwo, jak na cmentarne przystało, ścieżki zmieniały się we wspaniałe kąpieliska wszelkiego rodzaju płazów, insektów, a nawet kaczek. Szkoda tylko, że teraz służyły butom i przydługawym nogawkom żegnających się na wieki ludzi... "Tu nie chodzi o zmiany czy rewolucję" mówił ktoś podczas krótkiej przemowy, cud, że na taką się zdobył, bo szczerze mówiąc wiele ciepłych i wewnętrznych słów nie padło podczas ceremonii. Jakiś wariat wdrapał się na modrzewia rosnącego nieopodal, który przeżył więcej pogrzebów, zebrał więcej łez niż kropli deszczu, zimny, północy wiatr ochłodził go więcej razy niż starą dewotkę szukającą dreszczu i adrenaliny związanej ze śmiercią. Ostatecznie modrzew spłonął podczas pożaru, ale to inna, barwniejsza historia, nieadekwatna do zanudzającej sceny pochówku... Teraz wariat wspomniany miał zostać symbolem, tradycją i hołdem najwyższym, bo pochwyciwszy w rękę trąbkę zmęczoną losem, wysłużoną i wiekową, a wciąż żywą, wytrąbił smętną melodię tańca ludowego. I kiedy twarze zroszone mgłą, rozpalone i martwe wewnątrz zarazem spojrzały zza całunów, uchylając kapelusze w kierunku trębacza coś pękło pośród nich... Nie wygłoszono już ody, nikt nie odśpiewał nieudolnie złożonej przed laty pieśni, a nawet lokalny "mistrz" nie kwapił się odczytać tekstu zmarłego, wbrew woli zebranych. Tłumy, bo wszak trzeba było się pokazać, zniknęły po chwili z pola widzenia, dobre dusze wróciły do swoich zajęć. Złe dusze pozostały na cmentarzu na zawsze. Kłamali...
  -Kapitanie Kaamin... W imieniu załogi okrętu... Składam... - próbował cichy marynarz. Całkowicie niepotrzebnie rozlał butelkę dobrego rumu po błotach ugoru. - Składam hołd roczny, do którego zobowiązała mnie załoga, oto pańskie złoto, wygrał pan... - Po tych słowach i chłopak zniknął z miejsca grozy, która z chwili na chwilę coraz bardziej wypełniała sanktuarium Twórczego Chaosu... Była, bowiem w tym wszystkim odrobina prawdy. Kapitan wszedł w konszachty z samym morskim potworem, olbrzymim i niepowstrzymanym, którego nazwy bali wypowiedzieć się wszyscy kanonierzy, bardowie i kurtyzany portowe. Zakład dotyczył załogi, był niebywale prosty... Okręt pod dowództwem wspomnianego wilka morskiego miał przemierzyć wszelkie morza i nieuszkodzony wrócić do portu matecznego tocząc boje ze wszystkimi napotkanymi statkami. Wspierany energią i mocą fal z pewnością miał tego dokonać, pomimo klątwy i niesławy wśród żyjących, lecz czymże jest ona wobec wieczności oraz hałd złota obiecanych przez bestię. Dopłynęli ostatecznie... Pożyli dwa miesiące w głuchej i niemej nicości... Rozwiali się na wszystkie strony świata szukając życia... Kapitan znalazł śmierć, a kompanii znaleźli jego, otrzymawszy nagrodę oddali mu lwią część, dwa denary, wcześniej przepijając fortunę w karczmach... Pili wiecznie, wszak życie nie kończy się na złocie...
  Po kilku godzinach od odejścia marynarza-nieboszczyka mającego się świetnie, zjawił się gajowy. Przystrojony paradnie, wspierając się na lasce i z powiewającym piórem u czapki niemal zasalutował przed monumentem. Bez słów zbędnych, spojrzeń czy łez... Westchnął jedynie, dość głęboko jak na takiego człowieka i złożył muszkiet Czarnego Kruka na jego własnym grobie. Muszkiet stuknął o powierzchnię i zamarł wraz z właścicielem. Szkoda, nigdy tak naprawdę nie wystrzelił... Miał coś z właściciela... Kroki gajowego, niesione były jeszcze długo po kamiennym trakcie wiodącym na cmentarz. Nic dziwnego, w końcu szlochający mężczyzna w podeszłym wieku, okuty w najcięższe buty raz w życiu żegna swojego ucznia...
  Deszcz ustał na dwa dni, przejaśniło się. Pogoda wracała do normy po, w sumie normalnych, opadach...


Ciekawi mnie jeszcze jedna sprawa, 
Nim odejdę całkowicie powiedz proszę,
Czy za zwłokę, wielka jest kara?
Ja nie zwlekałem, choć może...

Okolice steru woda użyźniała,
Widać być musi jakaś dobra dusza,
Co jakiś czas nad zwłokami stała,
Mimo, że wokół straszna susza...


Nie wspominam wcale darów,
Bo ze mnie wszak odmieniec,
Prędzej wyglądam ognistych ogarów,
A tutaj z jeziora wieniec...


Lasy i morza ukłon składają,
Swojego ucznia widać witają,
Jak jesień kitą wita Wiewióreczka,
Jak sen spokojny, Córeczka... 


  Dominik wstał z chłodu i ziemią pachnący ruszył ku Karczmie.
-Oj nie służą ci chłopie przechadzki po łąkach, mokniesz, wywracasz się i imaginujesz...- tutaj spojrzał w niebo - A ty Księżycowy Mistrzu mało dobry daj... Albo wiesz, nic nie dawaj. Wokół tylko noc dęła, a Mistrz Księżyca śmiał się zza łuny jego pełnej.


*Hołd stworzeniu, pamięci oraz Tobie Mistrzu.

wtorek, 6 lipca 2010

Scoia'tael




  Świetlik wirował swoim tradycyjnym, wieczornym, i pełnym energii lotem pod gwieździstym niebem. Zataczał powolne kręgi szukając reszty swojej rodziny o odwiecznych wierzeniach, powodach i celach wytyczonych rytmem natury. Ten Świetlik jednak został wybrany do grona elitarnego i wyniosłego do tak niebywałego stopnia, że [wulg. męski organ rozrodczy]. Wspomniane wcześniej grono, a parą było konkretnie, po prawdzie później błędnie poszerzonym, przyglądało się świetlikowi wytyczającemu szlak starożytny, znany już pradawnym mieszkańcom, którym magia towarzyszyła błyskiem. Dwie osoby śledząc trakt świetlika nie pozwoliły mu, pomimo oddzielenia, zapomnieć o swojej przynależności i stymulowały otoczenie dwoma, a jakże, światełkami kursującymi po tych samych wytycznych. Kolor ich, co prawda żarem był w rzeczywistości, lecz i on wprawiał w rytm odruchy i mimikę twarzy.
  Brat mój, chłodny wiatr, powiał ku północy, zamknąć miał martwe niemal oczy, lecz miast wprawić w taniec i niezapomniany czas ująć symbolem, przywiał dusze wspomniane już w tym hymnie żałobnym. Prawdę mówiąc żałobnym pozostanie do tej chwili.
  Pieśń wystrzeliła płomieniem, kiedy ciała wytyczyły kierunki świata, a gwiazdy naszkicowały przewrotny obrót spraw. Ich koniunkcja nijak nie współgrała z chaosem (chaosem, a nie Chaosem!) twórczym (, a nie Twórczym!), który królował pośród narzutu nowych trendów (a nie Trendów) [autor odpuszcza dalszą opowieść ponieważ nie ma zamiaru się bardziej ekscytować i podnosić poziom zażenowania].
  Miało być pięknie, miało być cudownie. Omówione zostały Trendy, Twórczy Chaos znalazł swój język, a Wielki Wóz skierował swoje przebłyski w wiadomym kierunku. Jeden wszechwiedzący już wcześniej znał wynik całej pustyni nicości, doliny spokoju przeciętej nudą i drugim światem. Jedna jednak nutka pozostała w umysłach i nadziei. Jeden tylko prąd rzeki płynął w słusznym kierunku, nawet, jeśli trzymał się z tyłu będąc myślą z przodu. Jeden tylko Świetlik trwał w romantycznej aurze, wspaniałym geście. Dlaczego i w jakim celu, zapytasz zapewne dociekliwy czytelniku i wspaniała czytelniczko? Odpowiedź jest prosta: Lubił Wiewiórki...

sobota, 26 czerwca 2010

Nieskończone łąki



A jeśli wolo mi się zaśmiać, to będę śmiał się tymi słowy:
"It seems you prophesised all of this would end
Were you burned away when the sun rose again?"



  Nieskończone łąki, biegnąc przez krainę odległą i magiczną w swoim uroku, oblewały wszelkie zabudowania, zagrody i niepozornie szemrzące strumyki. Zamykając horyzont, gdzieś na krańcu świata, który mało kto chciał poznać, a na pewno doświadczyć, przemknęły przez dwa, samotnie stojące i marznące na tle zaniesionego chmurami nieba, głazy. Jeden tylko ślimak, będący w podróży odwiecznej, przeciął więź między głazami. Później głazy skropiła krew gronowa, uderzająca do głowy, otwierająca zmysły oraz usta. Jeśli już o ustach mowa, to powiem i tym razem, że właśnie kryształ jest im bliższy niż suche i płonące wręcz, atakujące znienacka (...).
  Ślimak dalej podążał swoją drogą, zapewne do miejsca, gdzie czekała go radość, uniesienie i rzewne łzy, miejmy nadzieję, że właśnie łzy radości. 
  Kryształ spotkał się z kryształem, a zieleń znów zaszumiała, popłynęło kilka mało znaczących w swej głębi słów, ale przecież to nie one były przedmiotem bycia. Wtem jeden z głazów znów pozostał osamotniony, kiedy drugi otrzymał kolejną towarzyszącą duszę. Jedna z tych dusz wierzyła, że jeśli nawet ciało opuści te granice, nawet nieskończone, to dusze pozostaną jeszcze jakiś czas, skropione słońcem, zaciekawione wiatrem... Magia istnieje, powiedziała kiedyś wróżka głosem niespokojnym. Jeśli rzeczywiście, to tak powinna wyglądać jej poza, rzeźbiona przez mistrza dłuta. Kilka spojrzeń, uśmiechów czy uniesień dłoni, wskazania ścieżki prawdziwej czy tej wspomnianej.
  Trudno jest mówić, trudno opiewać... Wspomnij, jeśli dotknęła Cię czytelniku ręka wróżki, przyjdź do niej ponownie, jeśli tylko ujrzysz na niebie gwiazdę poranną... 

sobota, 19 czerwca 2010

Opium



  Ostatnie krople deszczu spłynęły po okiennicy gonione przez wiatr. Poza ścianami przybytku karczmy rozlegały się podmoknięte łąki przechodzące w zagajniki i ostatecznie w las. Teraz, pogrążone w kałużach, podmoknięte, błyszczały po ulewie skąpane w świetle bijącym z przejaśniającego się nieba. Znów powiało, drzewa poruszyły się w rytm tej symfonii gubiąc nadmiar wody z liści. Świeże powietrze wypełniło zmęczony długą ciszą pokój, Dominik otworzył kolejne okno. Wir pomknął między szafami, portretami i meblami stojącymi w nieładzie, a główny jego nurt skupił się na postaci karczmarza. Ten, pewnie stąpając, ruszył do drzwi samotnych, niczym on sam, w tym pokoju. Na szczęście dla drzwi, były one tylko drzwiami.
  Cyc wrócił do siebie późnym popołudniem, jeśli "do siebie" potraktujemy jako jedyne stan materialny i lokację w świecie tak fizycznym, że obrzydliwie obliczalnym. Sprawy toczyły się swoim normalnym tokiem, tak jak lubią się toczyć i egzystować w tej bryle matematycznej. Ptak niesiony szaleńczym pędem przeciął przestworza wysoko nad "Wspaniałym Cycem", lot swój kierował do gniazda oddalonego wiele mil od swojego łowiska. Dominik obserwując od dłużej chwili okolicę zauważył szaleńca, znał go dobrze... -Wydoroślał- stwierdził śledząc wzrokiem ptaka -Pewnie zakochał się na zabój, to zawsze pomaga...- zakończył myśl podnosząc ramiona z parapetu skropionego zagubionymi strugami wody. Przypominał sobie, gdzie usłyszał tą frazę.
  Siedzenie w wysłużonym fotelu, pociąganie rytmicznie z fajki i słuchanie niesionego jakby z oddali przyjemnego szumu karczmy, nic więcej nie potrzeba, jak mawiał Dominik po wielu latach żywota. Teraz, kiedy robił dokładnie to samo szukał swojego szczęścia w chwili i kiedy już prawie je odnajdował to zaskakująco uciekało. Los jednak nie opuścił mu tym razem swoich rąk czy rąbka płaszcza, dając tym samym chwilę zastanowienia czy refleksji, gość nawiedził prywatny pokój Cyca.
-Proszę!- odpowiedział na pukanie do drzwi. Kiedy jedynie ręka wynurzyła się z głębi korytarza poczuł się nieswojo, uczucie i chęć rozwikłania zagadki niemal przemogły opór i ogładę towarzyską, nic nie dodał. Postać w końcu wkroczyła do pokoju. Odetchnął z ulgą i zmrużył oczy.
-To ty moja droga! Witaj Tęsknoto, dawno Cię u mnie nie było...- kłamał, a przynajmniej z tym drugim.

czwartek, 10 czerwca 2010

"Cause seasons change but we are still the same"



  Drewniana, okuta metalem klapa... Poczekajcie, to nie ta bajka.
  Suche liście szeleściły rytmicznie, łamane patyki niosły pieśni po lesie, a szumiąca okolica wybijała smętne myśli z głowy. Trudno tej aurze było wykonać tą niełatwą czynność, jednak znosiła trudy i znoje z podniesioną głową i ani jedno słowo sprzeciwu czy narzekania nie padło z jej ust. Nic dziwnego, była przecież czystą naturą, witalną i rześką, podtrzymującą na duchu, wpajającą prawdy odwiecznie krążące po traktach, szlakach i ścieżkach jak ta, którą właśnie przechadzał się karczmarz do glowy. Samotna ta podróż z godziny na godzinę przenosiła go w odleglejsze zakątki lasu, zapomniane szlaki, powody, polany, motywacje i prądy myślowe. Te ostatnie wkradły się niespodziewanie na listę gości zaproszonych do wspólnego marszu lecz otrzymały chwalebne miejsce w zamian za ciało, krew i duszę. Ciało, Krew i Dusza nie widziały sensu wspólnej wędrówki, przecież ideał nie musi zmagać się z trudem coraz to bardziej gęstego i nieprzewidywalnego lasu. Jeśli już o samym otoczeniu mowa, to to wcale nie zdziwiło swojego wizytatora, pełną gębą mroczniało, nasuwało na krąg wtajemniczonych wilgoć czy osłabienie, zwane potocznie łzami. Dominik nie był wtajemniczony. Dwa kruki opowiadające swoją balladę na marnej gałęzi, która od zeszłej zimy nie może pobudzić się do życia odfrunęły po niecałej godzinie od chwili wyruszenia Cyca z karczmy. Nie martwcie się, Karczma stała spokojnie, witając przybywających w swoim, dobrze znanym i szanowanym stylu, nic się nie zmieniło. Marsz się nie dłużył, po prostu trwał...
  Cel, o ile taki początkowo istniał, wymalował się niespodziewanie zza ściany leszczyny tak ciemnozielonej, że niemal czarnej. Sytuacja ta, szczególnie dziwna, że polana oblana niesamowicie jasnym światłem słonecznym mieściła się tuż obok, nie wzbudziła w karczmarzu szczególnych emocji czy refleksji, istniała, podobnie jak nowy cel prowadzenia Karczmy. Pewnym teraz było jednak to, że pot lał się strugami i żaden symbol, fraza i uśmiech nie wchodziły w grę przez nieobecność Ciała, Krwi i Duszy. (Tą ostatnią chętnie bym pominął...).
  Obeszło się bez przygód. Spacer pozostał spacerem w samotności, wspomnieniem dnia dzisiejszego, chwilą westchnienia nad nim i analizy zrealizowanych zadań, wytycznych i chęci. Dlaczego zawsze jest więcej tych niedokonanych. Jednak, jesteśmy tu i teraz, a nawet jeśli jestem to nikogo nie obchodzi czy stoję czy siedzę. Może nawet biegam i pluję w twarz szczęściu odwiecznemu, przeklinając jego imię. Kruki powracały ze swojej wyprawy w znacznie większym gronie. Donośne łopotanie skrzydeł, joik niesiony ponad koronami drzew i Korna drzewa stojącego w środku lasu, wszystko to dobiegało uszu Dominika (przysiągłbym, że i pominięta, odpędzona Dusza też jakby dała się rozpoznać zmysłom kiedy ptactwo przelatywało).
  Kiedy powrócił na trakt, chłop wędrowny zwrócił się i krzyknął głośno "ja go chyba znam"!
  Miał rację...
  Natomiast autor odkrył, że to jednak była ta bajka, a płomienie piekielne smagały duszę i ciało.


  *tytuł pochodzi z piosenki "Hearts on fire" - Hammerfall
  *owa bajka to "One way trip to hell", kto miał okazję czytać, czytał. Kto czytał i narzekał, mógł nie czytać. Tytuł w pełni zrealizował się w treści, a ten właśnie tekst... no cóż, jednak wystarczyło wiary na bilet powrotny.

poniedziałek, 7 czerwca 2010

Kompas



  Nie pozwolili nam na wędrówkę palcem po mapie. Kazali brnąć przez piaski pustyń, błota nieprzebranych bagien, gąszcze zielonych dżungli czy w końcu wietrzne ostępy skalne najwyższych szczytów. Wszystko to, jeśli nie zalane słońcem, skropione deszczem, śniegiem i gradem. Jeśli zaś nie... to przynajmniej w akompaniamencie nadciągającej burzy. Wcale nie tak przyjemnej jak to zwykle bywa.
  Wichura więc tym razem targała karczmą na prawo i lewo, raz to przechylając ku traktowi, prostując na pagórek, to znów w stronę lasu ją ciągnęła. Nastała po wielu jednak godzinach chwila spokoju. Usłyszał nawet, wystraszony swoją drogą anomaliami pogodowymi, drzemiący na poddaszu radosny kocur, słów kilka. Wiedział, że tęsknił ktoś i była osoba utęskniona. Udało mu się nawet zanotować kilka ciekawych szczegółów lecz o tym dobry ten i wspaniały łowca nocny nie chciał wspominać. Nie chciał nawet by o tym wspominano. Niesamowity pyszczek z niego, jak mówił karczmarz do swoich gości kiedy tylko pojawił się gdzieś. Do niego rzekł tak dwa razy, później zaprzestał. Drogi mu to był kocur.
  Później minęły te nieprzyjazne wędrówkom warunki i zapanował wszędzie ruch w blasku jasnym i pachnącym. Cytując Zenka, pijaka z Trzekoszyc można rzec "nie trzeba się spieszyć", "pokój jest dobry" oraz "trzeba dziękować". Słowa te wspaniale oddają klimat i atmosferę ostatnich dni. Sam dodałbym jednak, że magię da się rozproszyć. Szkoda jest jeszcze większa, kiedy wiemy, że magia rozproszyła się sama lub zaraz to uczyni grożąc nie smukłym i pachnącym, a pomarszczonym i skąpanym w kościanej biżuterii paluchu.
  Jest na szczęście akademia magiczna gdzieś w okolicy. Mają tam niewyobrażalnie dokładne urządzenia nawigacyjne, a czar trwa tam nieprzerwanie od tysięcy lat. Karczmarz szuka drogi do owej krainy dobrobytu. Wierzy, że istnieje takowa, wielu powędrowało tam i znalazło swoje przeznaczenie.
  Po ponad pół roku ciszy do karczmarza dotarł list przerywający milczenie.
-Przyzwyczajenie...- powiedział sam o siebie Cyc.

*Zenek to postać grana przeze mnie na TGF Fantazjada 2010 w Srebrnej Górze

poniedziałek, 31 maja 2010

Znów zamieć



Wiecie, i to nie jest ważne, że mowa tu o Błyskawicy, Burzy, albo Pozorach. Tak samo niewiele zmienia się sprawa kiedy odniosę to do Jeziora, Nimfy i Ishtar. To jest po prostu świat wymyślony, żyje jedynie w mojej głowie więc dlaczego do cholery znika?

  Dominik podniósł się z podłogi, nieco potłuczony i zdezorientowany. Myśli wróciły na tyle szybko i boleśnie, że przyniosły świeże informacje i niezaśmieconą niczym prawdę. Pachniało sosem czosnkowym. Z oddali dobiegał dźwięk tłuczonego szkła, opadającego krzesła czy ławy oraz kilka nieco głośniejszych grzmotów. Każdy głupi obstawiłby opitego biesiadnika. Każdy głupi wygrałby wtedy fortunę w zakładzie. Każdy głupi nie skomentowałby sytuacji. Każdy głupi żyłby dalej i kroczył pewnie ścieżką dochodowej głupoty. Cyc nie był głupi, a tak mu się przynajmniej wydawało...
  -Wiesz, że czterech mężczyzn w średnim wieku zostało porwanych podczas obrad rady miasta... Tutaj, niedaleko- mówił stary Zawydło do swojego towarzysza, jeszcze z czasów wojny domowej. -Podobno jacyś młodzi gotują się do walki z rządzącymi. Ha! Szykują się zmiany Bonifacy, ciekawym czy dane nam będzie spoglądać na nie stojąc o własnych siłach...- zakończył dziadyga sapiąc niemiłosiernie nad pieczenią.
  "Na zamku Mongraf zjawił się dnia 15 maja szlachetnie urodzony pan Jan z Obuczy. Gościł u miłościwie nam panującego księcia Roberta dni 4 i tyleż samo nocy. Wyjechał prędko, zażywając gościnności, wygód i zabaw, bo warto nadmienić, że bale urządzane były z nocy na noc. Nic dziwnego, święto córki wielmożnego Roberta świętem całego księstwa" pisał w swej kronice mnich z zachodnich krain. "Otóż zaraz po wyjeździe zauważony został ubytek w skarbcu. Nic dziwnego rzekłby każdy głupi, wszak uczty ciągną za sobą konsekwencje. Jednak ubytek na tyle został przypisany złej mocy, że opiewał na rodowy klejnot i nie lada gratką było ów posiadać... Nie trzeba było wiele czasu aby powiązać tajemniczą wizytę Jana z Obuczy z ubytkiem w skarbcu. Trochę jednak więcej potrzebowali rodzice, dwór i medycy aby ujrzeć "zniknięcie" innego klejnotu acz nie pozbawione przybytku... w innym skarbcu."
  Dzionek wstawał rześki. Uciekające przed wiatrem chmury odsłoniły błękitny nieboskłon przeszyty promieniami słońca. Stary młynarz budził się po całonocnym święcie.
  Rześki dzionek zbliżał się ku końcowi. Uciekające przed wiatrem chmury zakryły czerwony nieboskłon przeszywany promieniami dogorywającego słońca. Stary młynarz zasypiał po kilkudniowym święcie, a codziennie przecież było coś godne świętowania.
  Karczmarz od dłużej chwili opierał się o ladę. Nieco się kleiła, a lewa jej strona była wystarczająco obita i zmęczona egzystencją, że wymagała napraw. Wszystko to jakoś, łącznie z całym światem, omijało Cyca, szukało posłuchu w innym miejscu. Zapewne znajdzie się ktoś, kto tego uważnie wysłucha i wspaniale opisze. Jedna jednak myśl trawiła i pochłaniała Dominika bez reszty: "Czy koniecznie półidiotom, musi się ułatwiać życie?"

I z tym niedokończonym tekstem zostawiam Was na kilka dni... Nie przejmujcie się. Mój stróż śpi sobie spokojnie, bo znalazł inną hierarchię wartości... Może to i lepiej?

*Ostatni cytat: Andrzej Waligórski - "Stróż Jasia" - polecam, podobnie jak inne teksty

sobota, 29 maja 2010

Szczęście jako sens życia, czy sens życia jako szczęście?



"Mówić, że ją znałem, byłoby przesadą. (...) Znałem takich, którzy twierdzili, że od razu, od pierwszego spotkania czuli powiew śmierci, kroczącej za tą dziewczyną. (...) wiedziałem wszak, że zwyczajną nie była - dlatego usilnie starałem się wypatrzeć, odkryć, poczuć..."  
Jaskier  
"Pół wieku poezji"

...autor, cytat i okoliczności nie są bynajmniej przypadkowe. Podobnie jak i dzieło cytowane.

  -Ponad gór omglony szczyt- śpiewali we Włościach i na szlaku długiej wędrówki. Celem jej było niewyobrażalne bogactwo i sława. Po drodze nie zważali na suche i ostre gałęzie raniące twarze, białą maź sprowadzającą śmierć na swoje ofiary oraz zagadki poprzecinane rozmowami, odorem nieświeżej ryby oraz blaskiem księżyca, który lustrował jedyną wysepkę głębokiej jaskini. Wydarzenia te przyniosły koronę, a powiem nawet, że koron wiele. Mi jednak najbardziej podobała się ta, którą blask słoneczny rozświetlił nawet w obliczu sypiącego się nań gruzu.
  Tajemnicza mgła piwnicy "Wspaniałego Cyca", a po prawdzie jej cisza została przerwana przez odgłosy kroków, wpierw po kamiennych schodach, przechodzące w brukową posadzkę, a na drewnianym podeście kończąc. Dało się po chwili usłyszeć ciche sapnięcie czy westchnienie... Pomieszczenie napełniło się silniejszym aromatem starego i wysłużonego drewna. Stojak, dębowy i ciemny, poruszył się nieznacznie i obwieścił, że jego męczarnie oraz katorgi się zakończyły. Beczka z winem powędrowała z niosącym ją pomocnikiem tą samą drogą co on na górę, do bawiących się wszędzie ludzi.
  Karczmarz znikał często w tłumie ucztujących, obwieszczał co jakiś czas, że wciąż żyje serwując nowe to dania i trunki. Przerywał też często monotoniczne okrzyki, nawoływania oraz toasty swoimi pozdrowieniami. Kiedy wracał jednak z tej bezładnej masy ucztujących, siadał na starym krześle o chwiejącej się wiecznie nodze w niewielkim pomieszczeniu tuż za ladą i przechylał z wolna kufel wlewając w siebie złoto składał całkowicie inny toast, modlitwę.
  Walery i Bolek, pierwsi piloci drugiej eskadry zaopatrzenia "Neuron" pędzili co sił z meldunkiem. Mijali Księżyc, zawadzili później o Syriusza, bo, jak tłumaczyli, zniosło ich trochę z kursu, ale to przez niedokładność wywiadu. Mknęli szybkim lotem, przecięli atmosferę z zadziwiającą prędkością, a później już przyszedł raj dla gońców myśli umysłu jak oni. Drzewa ominęli niczym rzadkie brzozy zagajnika nad traktem, a nie największą puszczę tego świata. Zieleń, nocne krzyki mieszkańców odwiecznego i nieprzebytego lasu tylko śmignęła im przed oczami, podobnie jak sowa i leśne licho pałaszujące właśnie skradzione jabłka. Bardzo świeże i soczyste jeśli mam być szczery (autor odkłada ogryzek). Teraz przyszedł wodospad miedzy skałami, a ponad głową szczyt, lodowata woda przecięta w "ćwierć mgnienia" nawet nie zauważyła rozpalonych głów posłańców. I dalej! Przez płot, pierwsze pasmo ominięte, trakt szumi liśćmi i pozostałościami po wiosennych porządkach, jeszcze kurz nie opadł dostatecznie po przejeździe karety zdobionej błękitem i złotem, a ci dwaj już przeskoczyli ponad zamkiem, śmiejąc się ze strażnika, którego przyszły zabójca króla właśnie ogłuszył znalezionym w okolicy kijem. Koło młyńskie, na rzece, która już nie jest rzeką, a jedynie ściekiem przyspieszyło wyczuwając tych dwóch szaleńców, było przyzwyczajone, że o tej porze właśnie będą przelatywać i zaburzą cykl pracy. Nie zawiedli i tym razem.
  -Wariat...- opisał Walerego Bolek kiedy wpadli na cel dość niespodziewanie, wykonując tym samym misję. Pęd ich sprawił, że kiedy Cyc zamierzał się do powrotu na salę jego myśli powróciły z krótkiej wędrówki po światach dalekich i bliskich. Miał nadzieję, że teraz, kiedy wyjdzie na salę biesiadną ujrzy eksplozję półrocznej magii i tańca. Nie dane mu było sprawdzić... Padł rażony swoim umysłem na ziemię, a Walery chichotał jak nieśmiała dziewczynka swojej pierwszej nocy. Pod szafą Dominik ujrzał zachowaną na specjalną okazję butelkę wina. Uśmiechnął się i nie wstawał. Postanowił czekać.

*Nic tutaj nie jest przypadkowe...

wtorek, 25 maja 2010

Pie?

 
  -Wiesz- zaczął swoją opowieść karczmarz - byłem kiedyś w odległych stronach. Wędrowałem po odległych granicach świadomości, zwiedzałem zapadnięte świątynie kamienne, górskie stepy przepasane wąskimi ścieżkami lodu, biegłem niczym ogień przez lasy nieprzebyte, a królował mi księżyc, zew i joik. Kiedy w końcu mojemu zmęczonemu spojrzeniu ukazał się w blasku chwały i wspaniałości dom skąpany w łąkach zamarzniętych odetchnąłem tym zimowym powietrzem, wiedzieć Wam trzeba, że to zima była.- tutaj Dominik przerwał na moment przypowieść, bo pociągnął obficie z kufla stojącego tuż przed jego nosem. Krystalicznie złoty płyn popłynął i... wiecie jak to dalej jest. - jak rzekłem poruszył mnie widok ten niezmiernie. Mmm... spędzonych późniejszych dni opowiedzieć nie podołam, bo wiele snów i mar przewinęło się przez te oddalone bardzo stepy, śnieg topniał nadwyraz szybko, demony i skrzaty leśne ulatywały z wolna. Uniesiona raz nawet strzecha chciała odlecieć, ale mocno trzymana jeszcze pokrywą niestopniałego całkowicie lodu została. Kreśliły zatem strużki deszczu wzory na okiennicach, a po chwili nawet słońce wspierało władczynię domu oraz wędrowca - chciałoby się powiedzieć, że tutaj, notabene przy kolejnym łyku, karczmarz uśmiechnął się... Równie możliwe jest to, że był to refleks świetlny czy uznanie dla trunku.
  Rozmowa leciała jeszcze długo, snuta jak gawęda i zamknięta niczym ostatnia wola marynarza z tonącego statku pochowana w butelce taniego rumu.
  -Taniego rumu bych nie wypił- odpowiedział jeden z biesiadników kiedy przybysz z północy wspominał swoje wyczyny w karczmie. Inny znów parsknął śmiechem na kwestię kulbaczenia konia po kilku głębszych przez gońca królewskiego. I było znacznie więcej przypowiastek, a to o malarzu, który uwieczniał smutne kobiety, później chędożąc wesoło i grzebiąc w ogródku. Nadleciał niskim pułapem sen biesiadnika, gdzie plony były niesamowicie obfite, bogate w złoto i srebro, przepasane bursztynem, skropione bimbrem.
  A Cyc tak słuchał i słuchał i kruca zech smutno mu się zrobiło. Powiedział w końcu -Nie, Panowie! Też się wam zachciewa lania w gardła, a później głupot z ust. A ruszyłbyś sam, zrobił jak myślisz, a jak już skończysz to przyjdź i napij się ze mną, bo mnie tak od kilku dni suszy.

środa, 19 maja 2010

Upodobania... nie tylko tytoniowe



  Kiedy deszcz zraszał rozgrzaną twarz Dominika biegnącego po trakcie wprost do karczmy ten nie zważał na wszechobecne kałuże czy przeszkody.
  Kiedy pot wstępował na czoło, ręce opadały ze zmęczenia, a zegar wybijał północną porę, Dominik podający do stołów nie wahał i nie wzbraniał od pracy, nie wyręczał się pomocnikami,
  Kiedy po wykonanych zadaniach zbliżało się popołudnie, bezchmurne niebo wytyczyło szlak karczmarz postawił ostatnie dwa kufle na ławie i zasiadł za nią i wypił zdrowie, nie miał złudzeń.
  Kiedy nadszedł 12, a później 8 również nie zabrakło Dominikowi myśli, pamięci czy wspomnienia. I tym więc razem opory czy problemy zniknęły w szarudze dnia codziennego.
  Kiedy list nadchodził zraszany łzą i westchnieniem brak było zastanowienia czy rozrachunku. Po chwili goniec już pędził z odpowiedzią... I dane mu było jeszcze wielokrotnie przebyć daleką drogę.
  Kiedy w końcu pamiętna gorzka czerwień zrosiła usta...
-Rzekłbym był to poranek biegnący szybko ku południowej porze...-

-Która to godzina chłopcze? Powiedz, bo niedowidzę...- zapytał starszy mężczyzna w prostym stroju siedzący w karczmie. Zabawne, karczmarz doskonale wiedział, że dziadyga zna porę. Po co więc pytanie?
-Południe- odrzekł po chwili. Zapewne jedynie w myślach, bo bardzo cicho. Komiczne już wręcz, kiedy spojrzał w miejsce gdzie przed chwilą była dobrotliwa twarz człowieka zmęczonego życiem ujrzał pusty kufel po... małym piwie.

  Kiedy brak było słów zapisanych, spojrzeń niezarejestrowanych i ruchów nieobjętych konwencjami zapanowało uczucie ignorancji.
  Kiedy noc nadciągnęła sromotna, spojrzał Dominik poprzez dym fajkowego ziela przez okno i odmówił cichą modlitwę.

-Spóźniłem się?- wpadł niczym wystrzelony z procy mężczyzna odziany na czarno do karczmy. Ściągnął wymyślny płaszcz i prędko powiesił na haku sosnowego wieszaka. Roztarł ręce i zbliżył je po chwili do kominka, na dworze było diablo zimno jak na maj.
-Tylko kilka minut, zegar niedawno wybił 12, a słoneczko poprzez chmury widocznie zaczyna opadać- odrzekł najsyciej zastawiony stół oblężony przez najdostojniejszych (choć jedynie z pozoru, bo ochlajmordy niesamowite z nich) gości.

  Kiedy zabraknie słów i czasów
  Kiedy monarchowie skłonią się nisko
  Kiedy będą dorośli miast bobasów
  Kiedy opowiesz już wszystko
  Kiedy mosty zostaną zerwane
  Kiedy poznasz czystości smak
  Kiedy sekrety zostaną ukazane
  Kiedy dostaniesz godziny znak
  Kiedy w końcu brak nocy docenisz
  Kiedy nareszcie wilk zawyje
  Wtedy nieużyteczne rośliny wyplenisz
  Wtedy nadstawisz gładko szyję...

-Ach, już wieczór- oznajmiła ława. Jak się okazało to wspomniany przybysz w czerni wyczołgiwał się spod niej i przekazał cenną informację, która jasna dla pozostałych obecnych nie była oczywista dla pijących. Jednak prawdziwa niesamowicie zmusiła do przygotowania się do drogi.
-Minęło popołudnie, mija wieczór...- wyartykułował z niemałym trudem inny, już nawet przepasany jak trzeba.
-Żyjcie waszmościowie!- krzyknął będąc już na osiodłanym koniu. Szybko więc jego kasztanowy ogier pogalopował traktem roznosząc narzut burzy i ulewy po przydrożnych zagłębieniach i polankach. Dostało się rosnącej nieopodal brzozie, a i zając zabłąkany nad traktem otrzymał razy z kałuży. Mężczyzna pędził niczym ten... Jak mu tam było? Mówił o nim karczmarz kiedy wyjeżdżali...

-A ja będę jak cień, nie mam chyba nic innego...- powiedział Dominik w ślad za ostatnim gościem opuszczającym "Wspaniałego Cyca". Jednak adresatem nie był ten czy inny bywalec. Jedynie kremowo-zielony szal, który wypłynął jakoś przed zmrokiem. Bo warto dodać, że słońce wędrowało cały czas po niebie i ślad swój zostawiło na ziemi wokół suchego pnia gdzieś głęboko w lesie, nieopodal jeziora. 
   
 

niedziela, 16 maja 2010

Slaanesh

Jak już to zwykle bywa, chorał poniższy jest puentą całego tekstu jednak i tym razem odważę się na kilka słów.



  Popołudnie dawało o sobie znać zmęczeniem i mętnym powietrzem. Atmosfera ostatnich godzin swobody dobijała serca i umysły zebranych, szczególnie, że było ich wielu ze względu na potworną ulewę na zewnątrz. Równie mętne co powietrze niebo przywodziło na myśl raczej późno jesienną noc mroku i zjaw niż zbliżających się dni do rozkwitu, do pięknego święta Lammas. Kolejne i kolejne krople atakowały z podobną jak wieki temu zawziętością i coraz bardziej zmuszały do szukania ucieczki od zadumy i czarnych myśli do czarnych kufli i zadymionych pokoi. Witane do tej pory z wielką emfazą, mimo że podbudowaną silnym argumentem przybycia nowych wędrowców pełnych wieści, legend i historii tego demonicznego popołudnia teraz jedynie były pełne krytyki i lekceważenia, zarówno nowych jak i starych przyjaciół. Pełne już stoły i osobne pomieszczenia z radością witały balastujące, chłodne powietrze gór ponad miły żar kominka buchającego tańcem. Jeśli już o tańcu mowa, to nikt nie zasilił parkietu, bo ani na to miejsca, a szczególnie chęci nie było, tak więc jedynie wędrowny bard pobrzękiwał w tle smutną melodię, dostał zań kawałek mięsa i kubek cienkusza... Zapowiadała się niniejszym mroczna noc, pełna westchnień, kropli deszczu na okiennicach i podmokłej okolicy. Wizja słonecznego poranka, orzeźwiającego powietrza została w niewielu umysłach. Na piętrze nie było jej jednak wcale mało, bo w akompaniamencie wertowanych ksiąg tworzyła idealny wręcz obraz myśliciela wspaniałego. Obłuda? Nie... prędzej ignorancja, i to całkowicie niepotrzebna. A przynajmniej tak określał i tłumaczył siebie karczmarz.
  Pukanie do drzwi. Puste echo odezwało się po pokoju. Gobelin zaszemrał starą melodię i zabłyszczał w wątpliwym świetle rzucanym przez wysłużoną świecę. Dębina po chwili spokojnie zetknęła się ze ścianą, ta odezwała się skrzypnięciem i poruszyła portrety budząc lokatorów. Dominik odwrócił się w kierunku wejścia, mrok padł na jego twarz, bo pomieszczenie było ciemne niemal całkowicie, wolne od niepotrzebnych refleksów. Poza tym jednym, jedynym, który królował nad księgą.
-Herbatę przyniosłem- odezwał się głosik cichy, wyraźnie zmęczony i zrezygnowany
-Połóż proszę...- odrzekł karczmarz wskazując miejsce na niewielkim stoliczku okraszonym bordowym obrusem
-i nie wpuszczaj nikogo-dodał widząc chęć zabrania głosu przez pomocnika -nie chcę dzisiaj gości
Chłopak skinął na znak, że rozumie i zamknął powoli drzwi, nie chciał przeszkadzać.
  Dominik skończył filiżankę herbaty nad otwartymi stronicami jednak pochłonięty myślami i marzeniami. Wędrował właśnie gdzieś po słonecznej, letniej łące na granicy lasu zielonego i błękitu nieba. Balastował między snem, a jawą oraz tym dziwnym i niespotykanym uczuciem magii. Nie znał jego źródła, jednak czuł w głębi siebie, że powinien rzucić się między drzewa i gładko smagane wiatrem oraz deszczem od wieków całych głazy, by dotrzeć tam gdzie mógłby odczynić urok Leśnego Licha, nie zaś przyjąć nagrodę Waltera Scotta...
   Pukanie do drzwi. Puste echo odezwało się po pokoju. Gobelin zaszemrał starszą jescze melodię i zabłyszczał w wątpliwym świetle rzucanym przez kończącą swój żywot świecę. Dębina po chwili spokojnie zetknęła się ze ścianą, ta odezwała się skrzypnięciem i poruszyła portrety wskazując po raz kolejny przedstawienie lokatorom. Dominik odwrócił się w kierunku wejścia, mrok padł na jego twarz, bo pomieszczenie było ciemne niemal całkowicie, wolne od jakże potrzebnych refleksów. Jeden tylko z nich królował nad księgą, a tego było już bardzo mało.
-Herbatę przyniosłem- melodyjnie obiegł pomieszczenie głos, który w głębi siebie był najczystszym metalem jaki kiedykolwiek krążył po świecie. Świecie Dominika.
-Połóż proszę...- odrzekł karczmarz podnosząc głowę jakby chciał wskazać sufit jednak to nie o sklepienie chodziło i o dębinę układającą się we finezyjne wzory. Był w tym jednak gest i wspomnienie*.
- I nie wpuszczaj, nikogo - dodał z trudem krztusząc słowa kiedy zauważył energię w ruchach gościa. Po chwili esencja spotkała gardło karczmarza i dała się poznać jedynie z zewnątrz.
- Czy ty naprawdę myślisz, że oni wzlecą z czeluści do nieba? Wierzysz, że wiatr powieje i zabrzmi błyskawicą przepotężną? Marzy ci się sztandar w lewej ręce, prawica z okraszona szablą i wiwatujący tłum za plecami podczas defilady po zakończonym Ragnaröku?- zapytał z pogardą ten głos wewnętrzny. Nawet sam Dominik nie wiedział czy to gość czy już jego podświadomość. Odpowiedział jednak gardłowo, werbalnie. Otwarcie:
- Nie panie stwórco, ja jedynie chciałbym aby spojrzenie padło w oczy... Nie zaś na oczy. -
- Zaiste chędogo- stwierdził ze śmiechem w głosie przybysz wyraźnie rozbawiony żywą reakcją karczmarza.
  Długo jeszcze rozmawiali, o wiele, wiele przyjaźniej, a wręcz bezgranicznie. Dowiedzieli się o sobie najróżniejszych rzeczy, nie wybaczyli ani jednego błędu dotychczasowego i zgłębili temat podróży po śmierci. Zostali znajomymi, bez tajemnic czy niepewnych słów.
  Dominik dowiedział się ostatecznie o kruchości i lekkości. Poznał skrywaną prawdę, kilka tajemnic oraz prawd życiowych. PRZEMYŚLAŁ i posiadł myśli jakich nie spodziewał się wiekami całymi mimo pewności o ich bliskości czy popularności w maskaradzie codzienności. Ostatecznie dowiedział się, że imię przybysza brzmi Slaanesh, Książe Pożądania, do tej pory znany jedynie pod symbolem Plugawiciela Zmysłów, co wpierw nie zasługiwało nawet na pozdrowienie Nove, które i tak uzyskał. Jego brat miesiąca... -również-

*Jeden z pierwszych wpisów, okraszony Leonardem Cohenem i "So Long Marianne" (Środa, 30 Grudnia 2009)

sobota, 15 maja 2010

"Zapiski Demona"

Jak zapewne się szybko przekonacie tekst jest wyrwany z pewnej spójności i powiązań fabularnych z "Karczmą..." lecz przez dziwny sentyment zdecydowałem się umieścić.



 Linia brzegowa załamywała się z roku na rok. Stojący w oddali kościółek barokowy opiewał swoim majestatem okolicę zieloną od lasów i łąk. Nic dziwnego, mieścił się na najbardziej wyniesionym pagórku i nawet najstarsi mieszkańcy pamiętali o świetności, wyższości nad innymi... lecz innych już nie było.
  Kiedyś, w czasie pięknym, roku 1685, słońce świeciło niemal w zenicie. Bezchmurne niebo oraz przestworza przecinały szybkim lotem mewy pokrzykujące i jaskółki zwinne, witalne. Okolica zamieszkana bardzo licznymi familiami i pełna od zaścianków rozlewała wesołe twarze między gąszczami, traktami i pagórkami. Liczne kapliczki, kościoły oraz świątynie dawnych ludów i wyznań bez trudu można było odszukać, a kultystów nagrodzić spojrzeniem życzliwym za wytrwałość.
  Nadciągnęły jednak czasy niepewności, decyzji i zawodów. Odwieczny, teraz czekający na fale morskie zabytek kultury nie został przeniesiony ze swoim wiernym ludem w głąb kontynentu, za postępem, wolą ogółu i "wiedzących". Nawet namawiał do pozostania, zignorowany chciał dołączyć się do pochodu czy przejazdu rydwanu historii. Zrezygnowali z niego, a on zrezygnował z przejazdu. Czy ustąpił swoją działkę i działkę w nowym świecie? Tego nie wiedział ani On, ani ostatni kapłan, który hołduje w tym kościele.
  Po wiekach nadszedł lód i zniszczył kościół rozsypując jego kamienie, mury, bruki i drzazgi po świecie.
  Po wiekach kolejnych został wokół jedynie piasek i ogień z nieba płonącego słońcem. Po ruinach świątyni i kościach kapłana szumiał tylko pył lecz o tym nie wiedział nikt.
  Po godzinie wydającej się wiekami całymi przyszedł koniec. I nie podziwiał go nikt.

środa, 12 maja 2010

Z okazji tysiąca wyświetleń...

Słów kilka...

"15:30"

Czerwień zabarwiła usta czerwone,
gorzki smak ukoronował umysły rozmarzone.
I wtedy włos spłynął z wolna
na ramiona chłopca tego
czas niczym bryła solna
zatrzymał się dla niego
Złoto zaćmiło wspaniałe oczy złote
Ciekawsze jest jednak to co było potem... 

Niniejszym dziękuję wszystkim za ten pierwszy tysiąc, cieszy mnie, że jednak ktoś odwiedza Karczmę... . Zapewniam, że jeśli tylko siły pozwolą, inspiracje nie znikną, a czas będzie płynął możecie spodziewać się wpisów. Tymczasem życzę wspaniałego wieczora i przyznaję, że jest to piękny prezent z okazji imienin :). 
 
   

poniedziałek, 10 maja 2010

Niemodny już luksus i Kwestia



  Ponad szaleństwem poszukiwania nowej, niezwykłej i bardziej ludzkiej w swoim zwierzęcym wydźwięku natury, która daje to poczucie spełnienia i odkrycia siebie na nowo królowały krople ledwo co słyszalne. Fortepian dowodzony przez wirtuoza o białych włosach wprawiał w hipnotyczny wir i nieopisany trans przebywających we filharmonii. Wykładany kaszmirowym materiałem o aksamitnym dotyku i niebiańskiej fakturze sufit zabierał gości w podróż do świata finezji i rzeczywistego pozornego szczęścia. Wystarczyło tylko słuchać...
  Spojrzenie lekkie bywa zawodne, gest i ludzkość nie oddadzą życia i czasu. Milczenie, tak, ono pozwoli poznać symfonię graną od dawna aż po wieki. Nie zabieram Ci tego wszystkiego, co zabrane zostało mi w świecie lodu i pyłu. Jednak, popatrz proszę w oczy, nie na oczy i możesz mnie powiesić. Przedstawienie trwało jednak nadal, unoszone serca wielbicieli sztuki pływały w błękicie oceanu marzeń i doznań. Wszyscy wokół nie wydawali z siebie ani jednego dźwięku pełni szacunku dla tej chwili, a może... może zwyczajnie woleli milczeć, bo to najbardziej ich satysfakcjonowało.
  Około południa zgasły ostatnie świecie, a kaszmir zamienił się w mrok i zamarł w swojej krainie, której cena jest nieznana. Okazało się jednak, że mrok, ciemność, nie ta gładka i perłowa, a szorstka, twarda i zimna pozostały z grajkiem ulicznym na dłużej, a kaszmir przestał być tym czym był. Zabawne, bo gdyby był tym czym był, to nie byłby tym czym jest.
  Za oknem karczmy szalał wiatr i nadchodziła kolejna deszczowa noc. Ciepło mimo wszystko uderzało z każdego kąta i szczeliny. Bogato zastawione i oblegane stoły oraz podłoga kontrastowały z stojącymi nieruchomo palami płotu. Nawiązywały pieśń starego lasu z kołysanymi koronami na tym wichrze czasów. Nie to jednak było ważne. Dominik siedzący w swoim pokoju obserwował jedynie naturę, tą wypełniającą rozkazy jedynej swojej pani. Magna Mater snuła swoją nić, a ta falowała z podmuchami na cały świat, zielony, lodowy i czerwony od ognia. Cały świat... cały świat...
 Cały świat opierał się na kwestiach gustu i upodobań. Cały świat rządził się rozumem. Cały świat rządził się sercem. Cały świat nie słuchał jednak fortepianu i nie oglądał kolejnej nocy "Pod Wspaniałym Cycem" pomimo, że ten sam kaszmir zdobił zarówno sufit filharmonii jak i karczmy, niezależnie od wyglądu pozornego.
  Pozory... Jeśli już o pozorach mowa to niech będą one przeklęte, a... więcej już nie powiem, bo zagrzmi znów nie, a... O! Znów się błyska.

poniedziałek, 3 maja 2010

Drugie Piętro



"-Kiedyś świat był większy.
-Jest taki sam, tylko skarlał."
 Piraci z Karaibów 

  Rozległe lasy i polany nieprzeniknione przeplatały się na oczach Dominika podróżującego w odległe strony. Jego wierny, czarny wierzchowiec mknął pośród towarzyszy w rytm prowadzącego potoku. Do źródła... wszystkiego. Wszystko... na Wszystko przyjdzie czas.  
  Strudzeni dotarli. Wychylili kilka głębszych, przygotowali obozowisko pachnące świeżym drewnem, ciepłem kominka, który w mig zapłonął oraz typową górską atmosferą. Wieczorem ukazało się wiele twarzy, wiele znanych i jedna pachnąca tajemnicą oraz, o czym przekona się... niebawem. Dym parł prostym więc słupem ku nieboskłonowi nie przepasanemu ani jedną chmurką. Znów zaćmienie. Bory wokół obozowiska zaniosły się kryształem zachodu, który uchwyciło to spojrzenie błagalne i proszące każdą swoją chwilą egzystencji. Kilka przypadków i splotów losów. Kapitan się mylił, ja nigdy! Hej, nalej kolejkę, dalej, niech obiega w koło i cieszy leczniczym swoim pochodzeniem! Wiwat wszystkie stany i stan nasz kochany! Gwiazdy zabłysły na nieboskłonie przecinanym później błyskawicami. Odszedł wczoraj? A może dzisiaj czy jutro? Odszedł w czasie na pewno porządek i nieład ładu rzeczy martwych i żywych wiecznie. Hej, lej szybciej i nie rozlewaj! "Ponad gór omglony szczyt". Śpij spokojnie, czujecie to widzicie, przybyli wszyscy: Tzeentch - Pan przemian i dróg, Slaanesh - Pan przeklętych ****, Zjawa przepędzona w "Strzale...". Wielu innych, jednak znów nastał zmrok.
  Muzyka odbijała się od ścian budynku. Zniknęli wszyscy znani, pozostali nieznani. Światło słabo przenikało las głów, rak i macek chaosu. Zabawne, tyle splotło się na to co się wydarzyło, a jednak wszystko mogło potoczyć się inaczej. Mylisz się panie Murphy! Pozory...
  Po wirze przyszedł czas na uspokojenie. Chwile zadumy i wspomnień skierowały się nareszcie w kierunku. Kap-kap, mgłą zasnute lasy skrywające staw znany i nieznany nikomu. Poranek zamieniający świat w obraz fanatyka maskującego swoją wizję kroplami tajemnicy demona. Spójrz na ten obraz uchwycony niedawno i wspomnij. Blask słońca przetrwa wiecznie, zachód taki jak ten nigdy. Blues odległy, Dom bliski i odległy. 
  Stąpali niepewnie słysząc szum rzeki, ten sam co kiedyś. Bulwary i kamienie. Rodzina i przeklęte utrzymywanie pozorów.

-A jak myślisz?-. Sen...

środa, 28 kwietnia 2010

Omdlenie



  Popołudniem słonecznym acz wietrznym, co mąciło spokój i przyjemny wydźwięk pory odpoczynku przybył do karczmy kolejny już gość. Dosiadł się ów waszmość do innych podróżnych rozprawiających o przygodach i fantazjach swoich, przyznać trzeba, mało wygórowanych. Nosił on kontusz dość długi i prosty w swojej budowie, barwy złoto-brązowej. Przepasany był bogatym zdobieniem, a stonowanym zarazem. Włos jego czarny, wąs podwinięty... sylwetka jego przywodziła na myśl rycerza, bo powiedzieć trzeba, że wysoki był i barczysty. I tutaj kończyła się groźna i porywcza z pozoru jego postać, bo gdy zawołał o miód głos zaczarował wszystkich i prędzej posądzałbyś go o barda w przebraniu jak o wojownika pierwszego w całych tych krainach smaganych wiosną nieustającą i... gwałtowną w wydarzeniach jak i pogodzie.
  Opowieść snuta do połowy nocy opiewała wydarzenia z odległych dość miast i osad. Barwne, pomimo ciągłego cienia i mroku, pełne akcji, osłupienia i przerażenia ogromem niewybaczalnego niemal, a na pewno potwornego do zniesienia bólu i niewygody sceny królowały w tej gawędzie demonów. Rozboje i tłuczone szkło? Nie żartuj cerbin, karczmy tym żyją. Żyją powiadasz? Dlaczego więc wiek młody cierpi coś co nie do końca rozumie? Dlaczego nie ma wykidajły mogącego stanąć murem przed drzwiami do lokalu z grubym kijem nabitym gęsto gwoździem. Kto ukołysze do snu kufle nocą kiedy rządca śpi daleko za oberżą, a pomocnice rozpaczają nad swoją niedolą. Gdzie do cholery jasnej podziała się opatrzność i ta ostoja roniąca łzy za Świat cały? Nad horyzontem, mówił dalej przybysz Krukiem zwany, unosiła się burza, grzmiało, a szczęk żelaza był donośny. Rzekłbyś tony stali przetaczały się po niebie grożąc i zmuszając do poddania. Karczma nie poddała się, poniżona i pewna swego, pewna, że nic gorszego Jej już nie spotka. Lichwiarze coraz częściej kręcili się w swoich umoczonych w krwi swoich ofiar płaszczach. Starych, ciągle pamiętających pierwszy dług, którego sam niewolnik spłacić nie może. Hańba, którą wcześniej obarczony był lokal owy wróciła w jeszcze prostszej i wyzywającej formie. Jednak tym razem nie był to jakiś tam przybytek, a pełno wartościowy obiekt. Przetrwał sam pomimo ataków, autodestrukcji i niepowodzenia w kontraktach. Stał Silną Stopą na niepewnym gruncie. Nawet udało Mu się stać pośród najlepszych, ba w oczach moich być niedoścignionym ideałem.
  Tak właśnie opisywał Kruk karczmę odległą w czasie i miejscach. Lecz pewien był, że jest to właściwe miejsce i właściwy czas. Wiedział, że to co wydarzył się kilka lat temu w orgii pijaństwa, nierządu i strachu nie miało prawa  mieć miejsca w lokalu, który byciem zauroczył każdego.
  Dominik przysiadł się do stolika tuż po pierwszych słowach. Lubił słuchać o okolicy, którą w miarę upływu lat poznawał lepiej, podobnie jak swoje progi. Nie siedział spokojnie. Wirował i szumiał niczym muzyką nazywany gwar w głowie Ryśka. Brakowało mu słów, a przecież potrafił pleść sentencje. Wszelka myśl przelatywała pośród innych, równie ważnych lecz wartych pominięcia. Purpura wstąpiła na niewidzialna twarz, oczy zaszły krwią i łzami niemocy. Ból i uczucie najwyższe. Przysięga złożona na wieki, przypieczętowana odtrąconymi ramionami.
  Stał w swoim oknie pomimo czającego się za koronami i szpicami drzew poranka. Myślał usilnie. Wiedział, że nie było mu dane wspomóc karczmy, o której mówił Kruk. Jednak nie dawało mu to spokoju ducha i możliwości oddechu, bo to żyło w nim ciągle. Czasami... czasami żałował, że wysłuchał tej ballady niepokoju lecz myśl wtem jedna wstępowała w umysł. Zrozumiał, że coś to znaczyło i nie nastąpiło przypadkiem. Otrzymał w darze prawdę, którą zachował w sercu na najważniejszej kropli krwi swojej. Wracał do niej wielokrotnie. Postanowił nigdy nie zezwolić na ruinę psychiczną "Wspaniałego Cyca"... Jego pełnego wymiaru. Bez wyjątku.

*Rysiek -> oczywiście "Dżem" - List do M.