poniedziałek, 29 marca 2010

Live forever?!

Na początku zaznaczę, że wracamy do życia! Może nawet znów życie zacznie układać się w logiczny sposób, a efekty będą widoczne i tutaj. Jednak gwoli rozliczenia...

...jako dopełnienie życzeń dla pewnego pana, który jest ciekaw co przyniesie życie oraz dla Tułacza, niech ma.

  Przez łzy smutku, radości, żalu, zgryzoty, niepewności i strachu udało się rozerwać pieczęć. Zabawne, dało się wychwycić z tego pęknięcia odgłosy przywodzące na myśl "strach przed ciemnością"... Nie była to obawa, był to erotyczny strach i wzruszenie podniosłą chwilą. Dłonie i ramiona zacisnęły się na kopercie kiedy Dominik rozczytał pierwsze słowa. Zaciśnięte były również dłonie i ramiona nadawcy, a przynajmniej wierzył w to zgłębiając treść.
  Powiał lekki wiatr.
  Płomień ledwo był widoczny ponad wypalającą się świecą. Woń wosku, spalenizny i duchota bezbłędnie wskazywała na zwieńczenie czasu tego odlewu. Knot już niemal opadł pozwalając dogorywać potędze uczucia. Niewielki podmuch mógł zgasić tą marność, ukończyć rozdział, bowiem niechybnie nowe świece już czekały na zapleczu. Nie trzasnęła jednak drzwiami, dębina nie huknęła ponad lasem, stary i czarny ptak nie poniósł wieści między ośnieżonymi wciąż górami skąpanymi we wschodzącym słońcu. Nagie skały nie poznały tego blasku z takim bólem jaki gościł w sercu, a ich władca nie zmącił nagłym ruchem strumienia o lodowatej wodzie. Nikt nie dowiedział się o tym, że żywot się kończył. Dlaczego? Tego nie wiem, jednak Dominik wierzył, że drzwi nie zostały delikatnie zamknięte, a jedynie dosunięte do futryny. Dlaczego? Świeca była nadzieją, a on tylko człowiekiem.


*Wybacz(cie?) wolne tłumaczenie
*Tak, aluzje są związane z poprzednimi tekstami, wystarczy tylko trochę powertować, a co?!
*Ach, oczywiście podziękowanie królowi strzelców za Bogusia.

środa, 24 marca 2010

Mistrzowie, uczniowie, a może współtowarzysze?

"I sit, in my desolate room, no lights, no music
Just anger, I've killed everyone
I'm away forever, but I'm feeling better"

-Wybacz, ale muszę... Jednak już idę spać. Kto wie czy...

Wyzwolę się za pomocą piosenki, jak to już niejednokrotnie bywało.
-O wszelka Opatrzności! Uchroń mnie przed ostatnimi słowami dzieła... Nie chcę ich! Niech idą precz niczym... On niech jednak wróci ("Strzała...")

 
 

wtorek, 23 marca 2010

Let me know...

Oj coś chodzi za mną ten Serj ostatnio...



  Dni rozstrzygnięcia zbliżały się niezaprzeczalnie. Zarówno te piekielnie bolesne, trudne i nieprzyzwoicie mordercze jak i te wymarzone, pachnące wszelkim uczuciem i pięknem oraz te, pozwolę sobie powiedzieć, miodowe. Lubię promienie słońca rozbijające się na twarzy całym swoim ideałem i jasnością, nawet jeśli urodzinowy kot zasłania jej część. Z pewnością ten dzień nie był stracony, a na pewno był czymś nowym... nawet jeśli kilka razy stopy znalazły się nie tam gdzie powinny. I nie mowa tu jedynie o tych fizycznych i banalnych, ale również, choć nie w dużej mierze, o tych fantastycznych, dla których drogi nie mierzy się ludzką miarą. Nie chcąc jednak ranić powiem, że zmierzyć szlak potrafią jedynie nieliczni, a tymi z zasady nie otaczają mnie bogowie wszelcy i rządzący tym wszechświatem. Jeśli już o świecie mowa, to uśmiecha się on do nas wszystkich. I tak Kukurydziana Panna wraz z mieszkańcami gór wesoło podśpiewywali ostatnimi dniami napominając się o swój los, chętnie mamiąc i tych, których spotykali. Natomiast duchy, stwory, marzenia i nieprzyzwoite myśli mają się dobrze, chyba jak zawsze.. Złego diabli nie biorą... a jeśli? Nie, tego do myśli nie dopuszczam.
  Drzewo rosło wysoko, a cień roztaczało nie lada. Zielono-waniliowy powiew usiadł na chwilę pośród wschodzących roślin, kryjąc się w cieniu drzewa tego wspaniałego popołudnia. Osiadł tylko na chwilę. Ciekawe czy zostanie na dłużej...

niedziela, 21 marca 2010

Ambrozja

Utwór poniżej, co prawda ma wklejone napisy, jednak śmiem twierdzić, że mogą być one niezrozumiałe. Na końcu tego wpisu znajdziecie tekst piosenki, która notabene sama w sobie jest całym dzisiejszym wpisem.

 
  Dach był wilgotny. Chłodne strumienie niczym węże wpływały na ciało niewzruszonego Dominika. Chłodne, wijące się i przeszywające uderzenia wciąż krążącego po świecie widma zimy ostatnimi podrygami próbowały poruszyć karczmarza jednak... bezskutecznie. I powodem wcale nie było kamienne serce, marmurowe usposobienie czy stalowe spojrzenie, Cyc był już na tyle wzruszony i uniesiony wewnętrznie, że otoczenie mało go interesowało. I zapewne, gdyby noc trwała po kraniec świata on siedziałby na dachu wpatrując się w gwiazdy pełnym wiary spojrzeniem. Jasna, acz jak już wspomniałem nie do końca ciepła noc roztaczała swoje matczyne ręce ponad rozciągającymi się wokół lasami, wąskimi ścieżkami, zalewała opiekuńczym dozorem szlak i podając swoją dłoń wiodła stworzenia w tylko sobie znanym kierunku. Najstraszniejszym wydarzeniem było to, że i dla Dominika znalazła swoje rady i wysnuła mordercze plany. Nie udało się jej jednak zrzucić go z dachu, przerwać myśli i marzeń, zaburzyć płynność chaotycznej fantazji, zgasić impuls... Na przekór światu i wbrew woli czasu kretyn siedział i badał niezbadane. Próby ponowiła to silnym powiewem, to puszczykiem i nisko lecącym Edwardem, to znów osłabieniem na umyśle i ciele. Na nic jednak zdały się dobrotliwej te próby, bo pieśń wciąż była śpiewana, a opowieść snuła się bez końca, niczym ten blog. Czy chciana to była *** czy nie? Nawet ona nie mogła stwierdzić, ale cóż począć, taka to była Matka Noc.
  -Ciekawe czy i ona patrzy w gwiazdy...- rozmarzył się, a przyrzekłbyś, że nawet burknął to pod nosem. To jednak nie dziwi, podobnie jak i to, że wierzył w to całym sobą...



Obiecany tekst:
I'm falling down into my shadow
Grasping onto every breath
As I await the Deadly night

So scary, but you can't give into this
Fear of pumpkin carraiges
'Cause all the witches see it in your eyes

See you in your dreams, yeah, baby
Your nightmares too, that's where I'll find you

Fairy blue
It is only for you
That I would crush the stars
And put them on display
Black Paper Moon
If you really put your faith in me
When you're lost, here I am
"forever" with your soul
Waiting here above you patiently,
Just like the shining moon

A symbol rises to the surface
Of the crimson sweetness that I had submerged it deep within

Your destiny isn't so immutable
Anything that you can dream
Can also be the fate that you will have

Don't try to use deceit on me
I will not break, I won't surrender

Fairy blue
you are my everything
The reason I go on
In this captivity,
Eternally
If you raise your voice and call for me
I will find you, my dear
Wherever you may be
And I will be sure to set you free from this ensnaring curse

There are times when noone believes in me and
There are times where I feel like I'm degraded
But even in those times your words always echo within
My heart
This is my promise

Fairy blue
It is only for you that I would smash the stars
And use them as a sign
To guide you
And any time that you're lost or afraid, or you can't see your dreams,
I want you to look up

And Fairy blue
You are my everything
The reason that I live
In sweet captivity so faithfully
And I swear you'll never be alone
When you're lost, here I am
Forever with your soul

We can make it through most anything, if you can just believe

  

piątek, 19 marca 2010

Bulwar zachodzącego słońca

Jednak kiedy ***** zawsze jest wspaniale i tego sobie życzę...



 Pierwsze wieści zza wielkiej ściany były wprost wspaniałe. Intryga się wyjaśniła, wszyscy z uśmiechem na twarzy, a Dominik nawet ze łzami opuścili scenę życia i nowego życia. Anegdoty krążyły jeszcze przez wiele lat, kto wie czy nie po kres istnienia. Płomień zagrał w oczach Dominika, a ciepło przemknęło przez pomieszczenie zrywając gobelin, podrywając zasłony do erotycznego tanga i wzbudzając wszelkie opatrzności tego miejsca. Ktoś krążył po okolicy poruszając zmarłych i żywych, mrocznych i świecących, szalonych i radzących sobie z manią. Nieznana karczmarzowi moc igrała z uczuciami i fantazją to pobudzając ją, szargając do granic wytrzymałości, to znów besztając i uciszając pod groźbą wiecznego potępienia i hańby, bo śmierć przecież byłaby nagrodą. Powiał lekki wiatr, a może... a może to nie był wcale wiatr. Zdawałoby się, że materialna postać krążyła po karczmie, pieściła i głaskała po karku, pozwalała się rozmarzyć. To znów jej kroki rozbrzmiały w innej części sali. Ponownie fantastyczny zapach jej urody i wdzięku przeszył świat ponad głowami. Po chwili już za oknem tej pięknej wiosennej nocy rozpuszczone włosy falowały to blisko to daleko, zaraz na granicy lasu. Poświata biła na nieoświetlony pokój.
  Dominik oddał się magii całkowicie, odchylił do tyłu, pozwolił delikatnym dłoniom na wszelkie czary i rytuały, pragnął tego finezyjnego płomienia i rześkiego chłodu poranka kiedy sam na sam w blasku wschodzącego słońca jej cień wyznaczałby granicę rzucony wprost na wciąż mokrą od rosy i nie tylko pierś karczmarza. Światło słońca raziło oczy, zmuszało do zmrużenia i słusznie, bo wystarczyło jedynie...
  Bulwar płonął jeszcze niedawno, kilka chwil temu. Teraz, skąpany w mroku rozbrzmiewał jedynie rytmicznymi krokami. Zakończyło go ciche zbliżenie dwóch... kieliszków. I mimo nocnej pory bulwar znów zapłonął.
  Teraz stał samotnie, wspaniałe godziny dni wieńczących tydzień odeszły w zapomnienie, tak gorliwie wyczekiwane. Bulwar tonął we wschodzącym słońcu, poruszony setkami kroków, błędnych uczuć i prostych myśli. Jego płaszcz, częściowo rozpięty lekko falował na wietrze pędzącym na południe.
  Błogość minęła. Dobrze się czasem rozmarzyć i odpłynąć do krainy, która nie powinna nas zawodzić. Mimo to był zdziwiony nagłym ulotnieniem się sennego marzenia... Mimo to, wierzył, że sny się spełnią i dokonają przeznaczenia... Chociaż to zbyt wielkie słowo.
 

wtorek, 16 marca 2010

To wszystko wina...

Znajdzie się może jakiś sponsor dwóch biletów na Serja wraz z Orkiestrą Symfoniczną w Warszawie dla pewnej wspaniałej osoby i dla mnie jako kontrastu?



  Życie mimo, iż wcale się nie rozpadło w proch i w pył odrodziło się w Dominiku. Minione dni są na to wspaniałym dowodem, nareszcie można było łatwo ujrzeć prawdziwą radość i fascynację na twarzy tego miotanego uczuciami stworzenia. Godziny przeminęły niczym kilka sekund w towarzystwie marzeń, zarówno tych realnych jak i całkowicie fikcyjnych. Najstraszniejszym jednak pobycie, kiedy te dwie fantazje się ze sobą mieszają nie wspomnę, bo takie moje przeklęte prawo do intymności.
  Kolejny list przybył wieczorem, kiedy główna sala opustoszała, a świat ucichł ponownie, jak i niemal każdej nocy, pogrążył się w błogim królowaniu księżyca. Znów Cyc oddał się wspaniałemu uczuciu i zawirował duszą w pomieszczeniu, lecz nie! To już nie ta sama karczma! Lot ponad światem, pośród drzew i krzewów, wszystko płonie zielenią i błękitem. Karkołomny szał pośród konarów i skał, nieopanowany strach, dalej, dalej! Wciąż po nieznanych ścieżkach, skok ponad kłodą, oczy łzawią, pisk i szum w uszach, a bieg trwał. Nie do zatrzymania, pędzący niczym marzenie i sen! Ja śnię, to nie dzieje się naprawdę! Vivat marzenia i wszelka pomyślność, tryumfuj, pędź najdroższa miłości! Wstrzymał oddech i... wszystko się urwało.
  Leżał twarzą wtuloną w zieleniącą się żywo trawą, która powiewała aż po horyzont w letnim, oślepiającym słońcu. Zapachniało ziołami (sic!) i wolnością. Władcy przestworzy przecięli chyżym lotem tą bajeczną scenę i zniknęli w tym tajemniczym gąszczu. Dominik powoli oderwał się od natury, bo wiedział, że zbyt bliska interakcja nie jest wskazana i ponownie pozwolił się zniewolić pięknem. Blask powoli wędrował po nieboskłonie, a wszystkie ciemne myśli uciekły. Euforia, nierealny wizerunek oraz przeszywające ciepło szybko przeistoczyły rozdartego karczmarza w najszczęśliwszą istotę na ziemi... Człowieka. Czar trwał i miał trwać jeszcze długo, przynajmniej dwa lata, pełne, żywe, pełne z pewnością dni, a proszone i błagane o noce. Tym razem był to dzień jednak i noc wisiała w powietrzu. Zmrużył oczy...
  Zmrużył oczy, blask oślepiał i zmuszał do zaprzestania bezwiednego gapienia się w ideał. Ideał, bo ideałem był z pewnością szybko zauważył publikę i pomimo klasy, szacunku i poczucia wyższości uśmiechnął się. Zaszczycił uśmiechem wręcz i pocałunkiem, który wcale nie był chłodny ani sztuczny, życzliwy natomiast i wyrozumiały. Zamienili kilka słów i wspólnie pogrążyli w śmiechu powód był prosty...
  Znów była zima, cylinder czarnego jeźdźca wisiał na wieszaku lustrując karczmę. Dominik wisiał nad listem lustrując chyba fakturę papieru.
-Oszalałem... Zwariowałem i śnię już na jawie- powiedział do siebie. Nie dokończył listu i rzucił tylko spojrzenie na ostatnie słowa. Te rozbawiły go dwójnasób.
-Może za tydzień, może za dwa- przeczytał na głos -Na pewno się pojawię, nie pytaj dlaczego i nie doszukuj się proszę fantastycznego, jak masz w zwyczaju powodu. Nic w tym jest poetyckiego, chociaż dla ciebie pewnie nie byłoby to problemem... Chodzi o to, że- tutaj Dominik wstrzymał ponownie już, acz nieświadomie oddech - To wszystko wina nowej bielizny-

niedziela, 14 marca 2010

Blady świt

  Minęła noc rozważań. Odleciał czas głębokich myśli, ciemnych refleksji i niegodziwych wspomnień. Zniknął w otchłani niebieski powiew wiatru, a chłodne, rześkie powietrze zmieniło całkowicie swoją barwę. Dominik podniósł się z podłogi, na którą nie wiedząc kiedy upadł... Zapewne we śnie. Przed oczami zamajaczył mu błyszczący świat poranka, od dawna nie widział nic piękniejszego. Przemijająca zima wciąż odciskała swoje piętno na okolicy jednak to nie resztki śniegu, wilgoć i chłód przyciągały teraz uwagę. Zamglone góry na horyzoncie spokojnie falowały pośród koron drzew z rzadka przecinane niskim lotem ptactwa i silniejszym podmuchem. Słońce przebiło się w końcu ponad wszelkie szczyty i swoim majestatem zalało mrok zwyciężając już w pierwszym rzucie. Poranek ten...
  Poranek ten rozdarł gwizd. Wybity z pięknych myśli Dominik podszedł do okna z jedną myślą i jednym zamiarem, nawet symfonia klątw była już gotowa. Na jego szczęście powstrzymał się w porę widząc znajomą twarz gońca. Wąsacz uśmiechnął się spod swojej chluby i zakręcił nią zawadiacko po czym ruszył z kopyta. Karczmarz zbiegł szybko po schodach...
  Tak jak się spodziewał, listy były liczne, a ich treść wyczekiwana. Przebrnął więc przez ich natłok szukając tylko jednego i jedynego. Dotarł, zrywając zieloną pieczęć, napełniając się zapachem tak magicznym i fantastycznym, że nawet autor wstrzymał dech w piersiach. Kilka wspaniałych, acz nie koniecznie poprawnych obrazów powiązanych z najwyższym uczuciem, a na pewno uniesieniem przemknęło kiedy czytał pierwsze słowa. Fantazja nie ulatywała gdzieś daleko, a serce płonęło... Nie, nie okażę całego listu, jest on zbyt intymny. Ostatnie jednak słowa jego brzmiały mniej więcej tak, a opatrzone były najwspanialszym pocałunkiem jaki kiedykolwiek znany był na świecie...
"szczęścia, szczęścia, szczęścia - przede wszystkim. poza tym, hm, zero problemów, samych powodów do radości

sobota, 13 marca 2010

Dwie gwiazdy

A co mi tam, w końcu to jedyna taka okazja.


  Garść słów w rozsypce, kilka mało wartościowych myśli i szał otępienia. Zwariował. Kilku mistrzów gatunku czuwało nad niespokojnym snem kretyna. Równowaga niebios zapanowała, po srebrzystej aurze przyszedł czas na mrok i cień. Całun objął cały świat swoim długim welonem z krypty. Wstał z plątaniny listów, piór i słów. Przeciągnął się od razu siadając za listem i czytając ponownie treść. Zakrzepła pieczęć jeszcze bardziej bordowiała znaczona czasem i tym, że była otwartą raną wciąż sączącą trującą posokę. Spojrzał przez okno z uczuciem bezsensowności tego co robi. Tam zastały go dwie gwiazdy. Jedna z nich dogasała, a druga wręcz strzelała snopem światła i blasku.
  -Znaczy się, pora zasiadać do kolacji- powiedział sam do siebie lustrując pomieszczenie. Jeszcze będzie pięknie i będzie wspaniale, nie przejmuj się pieprzem w duszy i skazą na czole. To ona krąży w tam gdzie powinna, a twoja wola jej nie zatrzyma. Przenosi wszystko co gra w głębi ciebie, rozsadza emocją i marzeniem. W końcu pieczętuje listy... -Dlaczego moja? Nawet te, które powinny błyszczeć żelazem Innej istoty? Nie wiem-.
  Zapisał kilka kartek słowem bez sensu. Goniec czekał pod oknem na wietrze i śniegu, on był zawsze gotów. Dominik też był gotów, jednak gotów nie był. Dlaczego? Również nie wiedział. Uścisnął tylko swoją dłoń, spojrzał głęboko w oczy i pokiwał głową w geście żalu i smutku.

  -No cóż, trzeba jakoś wyglądać- powiedział kończąc kolejną butelkę Życząc sobie... Czego sobie życzył?

środa, 10 marca 2010

Arrivederci!

Nim zaczniesz, przeczytaj wpierw "Buongiorno"
 Mam nadzieję, że nikt, a przynajmniej ja nie będzie musiał spełnić ostatnich słów piosenki... Mimo, że wizja ta jest diablo pociągająca to nie będę tutaj marzył. Chociaż właściwie, to ja ciągle fantazjuje!


 


  Zapach nocy od zawsze napawał mnie tym niesamowitym uczuciem. Ciężko określić dokładnie co czuję, powiew wolności, ale nie tej, którą poczujesz w górach podczas wędrówki czy na pełnym morzu. Tajemniczy strach, ale nie ten kiedy najstraszniejsze czyny otaczają cię zewsząd. Fantastyczna mistyka, ale nie ta, którą napawasz się patrząc na wybrankę serca. Tak! Niewątpliwe noc, jej zew i siła są potężne. Jak potężne? Niebawem przyjdzie się przekonać...

  Lampa blado kreśliła cień na drewnianej ławie. Trzy puste kubki kiwały się niczym na łajbie podczas sztormu. Równe, niezmącone niczym chrapanie Dominika roznosiło się po pomieszczeniu. Wyznaczany liliami gobelin dumnie zdobił ścianę prywatnego pokoju, który już wiele przeszedł. Cylinder Czarnego Jeźdźca, już wyczyszczony, a wciąż cuchnący trupem leżał obok listów i podań. Najważniejsza jednak z zagadek spoczywała na dębinie oświetlona słabym blaskiem. Karczmarz ocknął się niczym dotknięty czarem, jakie to było zaklęcie? Lepiej nie wiedzieć, szkoda jedynie, że nie był to ciepły pocałunek w miejscu czarnej magii. Srebro nowiu w kilku tylko miejscach przebijało len zasłon kreśląc chaotyczne wzory tam gdzie osiągnęło panowanie. Noc była jasna i przejrzysta, najjaśniejsze gwiazdozbiory układały puzzle nieboskłonu w finezyjne kształty. Odległy świerk kołysał się na słabym wietrze w rytm starej pieśni ludowej, a puszczyk robił tam za dyrygenta.
  Blask padł na pomieszczenie. Gobelin zabłysnął tysiącem nieznanych dotąd barw. Zimny ogień, niebieski płomień, mroźny żar! Lodowy płomień buchnął wraz z odsłonięciem okiennic. Lustro zamajaczyło niczym drogi kryształ, postać wyostrzyła się dla lecącego nieopodal kruka. Klucz. Srebrny klucz ze sztyletu, tak głosiło hasło. Ostrze na nowo utkwiło w rozwiniętym zwoju, nie trzeba było wybijać godziny na starym zegarze, czas mógł nie istnieć, wiadomym było zaraz, że pora jest odpowiednia. Krew polała się strugami...
  Zakrzepła, krwawa pieczęć wyznaczała symbol. Korona otoczona kwieciem rozmaitym. Róża i srebrny bez otaczały drogie kamienie na szlachetnym insygnium. Księżyc świecił jasno, a odbicie naostrzonego sztyletu wykończyło zwój w misternym wzorze. Srebro wyraźnie chciało rozbicia pieczęci. Milczenie. Chmura zbliżała się, bractwo niemal rozmyło swoją obecność. Ludzie, nie gaście tego ognia! Niech płonie i daje nadzieję, co z tego, że marną! Gore! Lej dalej, chmura nadchodzi, zbawczy deszcz.
  I wszystko ucichło. I nie z powodu mroku. I nie z wahania czy ze stresu. I nie poniósł winy wiek czy doświadczenie. I nie zawiódł sztylet przekręcony w pieczęć. I nie stała na drodze zagadka. I co z tego, że decyzja zapadła? Przecież to i tak bez sensu...

Buongiorno!

  I słusznie, bo nie było czego rozpamiętywać. Zwierzenia? Nie żartuj! Kilka osób co najwyżej zasłużyło na zapłacenie głową lecz po prawdzie miało mnie to interesuje. W końcu zwinął się z łóżka, wylądował na zimnej podłodze. Dzwony w oddali wybijały godzinę dziesiątą. Wolnymi krokami sprowadził się na dół po skrzypiących lekko schodach. Dogorywające kłody dawały namiastkę ciepła, a ceglany kominek przypominał czarę piekielną.
  Nie spodziewał się pukania. Nie wierzył w gości, jego progi przecież nie zachęcały. Nie docierało do niego, że jakaś zbłąkana dusza szuka ostoi u dźwigającego się z klęczek prochu i pyłu. Dopiero po chwili oprzytomnił się i zareagował. W końcu był karczmarzem.
  Pustka. Niebieska łuna gromiła wyraźnie niewielkie, puszyste i krystaliczne smugi chmur, wyraźnie błękitna tafla dominowała na nieboskłonie. Mimo to było potwornie zimno, a promienie wydawały się wręcz lodowymi strzałami, nie zaś łaskoczącymi i pieszczącymi łunami uczucia. Było jednak niezaprzeczalnym, że podwórze nie kryło jakiejkolwiek zagubionej osoby. Zamykał więc drzwi z impetem, niemal strącając list przybity zardzewiałym nożem. Rękojeść zdobiona zielonymi pasami przeplatająca się ze skórzanymi płatami. Magiczny posłaniec już po dwóch powiewach wiatru leżał na ławie, a sztylet poddawał się wnikliwej obserwacji. Wyryty napis na klindze był całkowicie niezrozumiały, szczególnie nakładając na to rdzę. Zwój natomiast był całkowicie pusty, jedynie zapach świeżości i natury przepełniał dobrym uczuciem i radością pomieszczenie niemal rozbijając mrok.
  Zmierzchało.

poniedziałek, 8 marca 2010

Z okazji Dnia Kobiet

Pozwolę się wyręczyć tym obrazkiem (dziękuję Kantku :D ), i tym samym wyśnię sobie obraz wiecznie szczęśliwych Pięknych. Oto więc, przeczące mojej inwencji, magiczne życzenia:

niedziela, 7 marca 2010

Biełomorkanał



  Poranek mimo swojego świeżego, strzeliście jasnego oraz nieprzyzwoicie przyjemnego wymiaru został powitany z miejsca jawnogrzesznicą z ust Dominika. Promienie słoneczne miast cieszyć zmusiły do westchnienia, wbijające się niewielkimi lukami połatanej karczmy powiew jedynie wzmagał niesmak. Chwila wybuchu zbliżała się niechybnie, a jej prawdopodobieństwo osiągnęło poziom pewności kiedy Dominik powstał, musiał przecież podejść do okna. Biały puch uzyskał więc kolejne określenia, często, co nie podobało się przeważnie Cycowi, związane z seksem swoim wulgarnym brzmieniem. Nic nie poradzisz, klątwy mają to do siebie, że przybrały wymiar równowagi dla wspaniałości uniesień miłosnych i najwyższych uczuć*. Po całkowitym zelżeniu pogody, chmur i oczywiście śniegu karczmarz zabrał się za życie. Poprawił nieco swój wizerunek, skropił gardło napojem z gąsiora tym samym zalewając swoiste śniadanie wcześniej zjedzone. Mięśnie bolały, a jego całe ciało było wycieńczone ostatnimi dniami, wędrówką i podbojami. I nie mowa tutaj jedynie o zaświatach oraz fantazji*2.

  Około południa ugościł chwilę powiernika z odległych wiosek i miast, przyniósł listy, zawiadomienia i nieznaczące nic urywki zdań. Jedynie na pozór. Wszystko, tak przynajmniej wydawało się Dominikowi, rozwikłać powinna zapowiedziana hucznie biesiada "Pod Wspaniałym Cycem" organizowana przez nieznaną mość zza lasów. Goniec, podle zwyczaju został uraczony kuflem złocistego, niedawno z resztą dostarczonego oraz ciepłym posiłkiem. Już po godzinie podkowy jego klaczy zastukały po przykrytym cienką warstwą bruku.

  Poprawiając konstrukcję ogrodzenia swojego zajazdu myślał o listach do osób, które posłał. Najbardziej ciekawiła go odpowiedź z pewnego miejsca... Miał już do tego nie wracać, starał się nie myśleć, kryć to w głębi swojego umysłu i fantazji, tak przecież rozległej, mrocznej i szalonej. Rzekłbyś wręcz: chorej. Tak przynajmniej to sobie tłumaczył. Idealny wyraz "nie"*3 ponownie załomotał w oczyszczonej głowie. Płot był już niemal gotowy, pachnące jeszcze lasem paliki równo wyznaczały granicę życia i śmierci. Silniejszy podryg wiatru zdmuchnął puch z niewielkiej zaspy. Czarny cylinder, nadgryziony czasem i służbą czuwał przy szlaku. Po chwili czuwał skrzętnie ukryty za kominkiem, pamiątka po rozterce i wędrówce. Symbol zniewolenia i bezsensu oporu.

  Popołudniu zawitał do niego kupiec z Zmajlewa. Twierdził on, że krążył po okolicznych domostwach i rynkach w zwyczajnym poszukiwaniu zarobku. Dotarł ostatecznie do odrodzonej karczmy, która to ponoć stoi na straży świadomości niczym głaz w zagłębieniu groty do serca ziemi. Dominik zaśmiał się. Pomyślał kim tak naprawdę jest w tym głazie blokującym wizje oraz.. dlaczego tam jest. Rozmawiali długo, na różne tematy. Ciepło pomieszczenia sprzed lat wracało, nie było tu już tak ponuro i mrocznie. Uczucia balansowały się, stoicka wiara powracała w swoich podstawach, przejrzystym przecież było, że nijak jej wierzyć zawsze. Odpowiedź wciąż nie nadchodziła, nierealna i wyimaginowana, podobnie jak życie dalej trwała w umyśle Dominika, który zrezygnowany ufał, czuł i pragnął. Nawet jeśli miała nie nastąpić... Rozmawiał więc dalej z kupcem, a potem... już nic nie pamiętał.


* Tak, to Regis
*2 Z pozdrowieniami dla (w kolejności chronologicznej) Kijowskiej, AGH, Wrocławskiej, Centralnej
*3 Demotywatory.pl

poniedziałek, 1 marca 2010

Pióro nie sługa

Jako, że wciąż czekam na wynik ankiety "co zrobić ze swoim życiem" naskrobałem coś aby nie było tutaj tak pusto. Specjalnie dla Maćka, który się nie mógł rozczytać z twórczych notatek.
  Dzisiaj wyjątkowo nieosobowo, smutne przemyślenia życiowe. Pojawiające się postaci są całkowicie fikcyjne.



  [1]Srebrna łuna błyszczała wysoko, niebieski szal powiewał za wzgórzem. Goły grzbiet majestatycznie trwał na widnokręgu. Ciepła, letnia noc zbliżała dusze i istnienia. Artyzm skały sprzed lat przypominał o magii. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie wisielec na wątłej gałęzi.

  [2]Trzej muszkieterowie walczyli do rana. Proporce wyznaczały szlak bitewny. "Gdzie zatknę sztandar, to moje" syczało ponad przyłbicami rycerstwa. Oni walczyli za sprawę i wiarę, kochanki zostawili za plecami. Przysięga w powrót dumnie sławiła usta dzielnych wojaków. Dlaczego więc one wydały się za wariatów?

  [3]
Ostatni liść opadł z bukietu zeschłego
Pół litra opadło zwalając na kolana
To kwiaty takiego jednego
On nie wytrzyma z tym do rana

  [4]Nastała noc sromotna, ziemię trawiły ogniste deszcze. Czar osiadł na kamieniu i zaśmiał się raz jeszcze. Wiktor spojrzał nań ze smutkiem, organy w oddali zagrały elegię. Chłopiec rozmarzył się w dziewczynie, a wulkan buchał nadal. Kres miał nadejść świata, a on wciąż ***. Lecz ona nie miała go w umyśle, inny zbawiał jej serce, a on zapłakał znów i umarł po raz kolejny. Modlitwę smutną złożył na jej łonie. Nie zauważyła jego wielkiej mocy, tylko spała kurwa dalej, tej ostatniej nocy...