poniedziałek, 12 grudnia 2011

Człowiek z klepsydrą na twarzy


"Ojciec umierał wielokrotnie...
Nigdy całkowicie, zawsze z pewnymi zastrzeżeniami."

  Nawet jeśli pewnego dnia pozwolą Ci usłyszeć tyle słów o magii i uroku, że chciałbyś z wrażenia podskoczyć na próg świątyń boskich to nie spiesz się... Nigdy, do jasnej cholery, nie spiesz się, bo nie trzeba. Nie ma potrzeby! Co prawda trudno jest wyhamować kiedy się dozna takiego uczucia. Gorzej jest tylko kiedy to Ty, tak TY, otworzysz się i pozwolisz rwać najlepsze części duszy. I choćbyś nie wiem jak bardzo był hojny i piękny w swoim darze to zawsze czegoś zabraknie. Szczęścia, urody, klasy, a może wszystkiego i niczego zarazem Ci nie starczy. Potem zaczniesz dążyć do perfekcji, bo ona, Twoja przyjaciółka, powinna być na wieki u boku. Okaże się, że będzie siłą destrukcyjną, zabójczym motorem ostatniego powiewu dzikiego wiatru... Nie kłamię, sam obrałem ją za siostrę, więzy krwi są nierozerwalne.
  "Uczyli nas latać, nie uczyli nas spadać". Sam się nauczyłem... albo nauczę za pewien czas. Lot mam opanowany, byłem dobrym uczniem. Ba! Niebawem i do mnie będą messer mówić. Wspomnę nie raz nie dwa zapewne jak cudownie jest się wzbijać do miejsc niedoścignionych, gdzie przed obliczem Boga wołałem słowami mistrza "JA POETA"! Odpowiedział mi naturą, a może to też inni byli bogowie, zaiskrzył księżyc, a jej oblicze lśniło! Pachniało tęczowym zapachem burzy, nic nie odbierało tak dotkliwie jak dotyk tej chwili! Demony chichotały za rogiem pijąc tani rum, a JA wyzywałem od najgorszych tych, którzy swego szczęścia szukali w rozpuście i pustce, bez charakteru, bez gęstości.
  Z dnia na dzień upadałem, karlałem do granic absurdu. Absurd zgłębionym mając doszczętnie ewoluowałem do brudnego, śmierdzącego i irytującego dostawcy chleba do porannej piekarni, która nigdy nie istniała. Przekonany o swojej roli niczym z prawa Parkinsona zakochałem się w swojej pracy, zatracając siebie w imię perfekcyjnego siebie dla Platonicznego Ubóstwienia.
  Epizod miejski przeminął wraz z ostatnią zapałką mroźnej nocy, pełnia oblała cały świat i tak dalej... I tak dalej chciałoby się żyć, ale jednak pełnia oblała cały świat i tak dalej... I tak dalej nie mogłem uwierzyć w swoją nicość. Na dnie, tuż po upadku, upadku nie tylko spopielonego kikuta zapałki, na zmrożonej ściółce lasu pochwyciłem brzozę. Odchylając korową pończoszkę i studiując profil gałęzi wołałem odrzucając respekt przed Stwórcą "MNIEJ TREŚCI, WIĘCEJ FORMY"! Życie wcale nie było piękniejsze, czego dowodzę tym, pożal się Boże, wywodem o naturze miłości.
  Odczołgałem się do domu...
  "Ilu ojców wsiąkło w mury kamienic" i ślad po nich zaginął?
  Ja patrzę donikąd, w zasłonie mych snów. W tym zapomnieniu duszy, szarego życia zamieszaniu powstaną przecież w pamięci oblicza NIEŚMIERTELNYCH BOGÓW. Epono! Asztarte! Rigatono! Hekate! Kybele! Rhiannon! Wzywam Was! Albo chociaż Ty, Nike, zabierz mnie do zbiorowej mogiły Wielkich Indywiduów. Bracia moi, mieczu mój, pióro moje... Zbierzcie to co zostawiłem po sobie i spalcie z sercem w kuźni Hefajstosa, wykujcie najcudowniejszy pierścień i skąpcie go w rubinie mej krwi! A tej, której krew moja w żyłach płynie, oddajcie. Tak ojcowie żegnają Córki, gdy śmierć poniosą!

piątek, 28 października 2011

Quid pro quo



  Westchnienie to wcale nie odbiegało wyraźnie od westchnień już minionych. No cóż, dlaczego by miało jeśli wywodziło się z tej samej rodziny przeżyć i emocji? Jednak było w nim coś nieznanego, odległego i chciałoby się rzec: obcego. Niestety nawet jeśli problematyką jego genezy i opisu (dosłownego czy metaforycznego) była czysta fascynacja to w ostatecznym rozrachunku wracało ono do naturalnych i przedwiecznych wręcz uczuć, a raczej czuć. 
  Wzdychający zatem, przesuwający z wolna nogę za nogą, karczmarz dotarł w końcu do kresu swej wędrówki. Czy czyhała tam na niego zima, której mroźne kroki i trzeszczenie pośród domostw drewnianych już się czuło, czy też inne mroczne zakamarki historii? Nie było znane nikomu kto mógłby Dominikowi pomóc. Tym niemniej przesłanki o krachu pośród nagich bali, upadku z dachu oblodzonego oraz, przez niektórych wiązanym z demonami, obiedzie z bezgłowym rycerzem krążyły pośród gąb takich i innych.
  Westchnień nie było końca, gdy dobry ten sąsiad zasiadł przy kominku jakby nigdy nic - jakby nie opuścił z nieznanych przyczyn przybytku, ludzi, stworów, demiurgów (od siedmiu boleści) i reszty tałatajstwa pijącego na kredyt. Łzawiące te pocałunki, głaskania, zachwyt pojedynczymi kosmykami włosów, czczenie płaszcza i spijanie każdego spojrzenia przerwał wypadek o tyle prozaiczny co fantastyczny zarazem - płacz. Płacz dziecka, który rozpościerał się pośród gór i okolicznych lasów wiecznie szumiących, niezależnych od ludzi i bestii.
  Westchnąłem kiedy przynieśli mi list.

Piszę do Ciebie przyjacielu w chwili mojej bolączki największej. Córa moja, Adela, opuściła domostwo w wigilię Świętej Gertrudy, wiosną swoją siedemnastą. Na znak rozłąki z rodem i przywarami tradycji odeszła z chłystkiem lat dwudziestu paru. Jakże mje taką zniewagę puszczać mimo uszu kiedy chłoptaś bez imienia czy chorągwi, a pal go diabli, bez pasa przy portkach przyjechał! Przyjacielu, do Ciebie się zwracam boś w potrzebie nie opuszczał nikogo. Podaj Ty mi dłoń swą i r...

  Westchnęli inni widząc, że ja wzdychać zamierzałem nad listem urwanym.
-Pieczęć mi na Pszczółkiewskiego wygląda- rzucił ktoś zza ramienia.
-A słowa jakby jego brata, bo to wiadomo, że łoni wszyscy tako...- urwał drugi widząc bezsens swojego argumentu nawet w próżni myśli.
-A może to jeno hecę sobie stroją kiejdy te lelki w górach co jako dzieciak wyjo!- zawołał ten najbardziej pijący na kartkę.
I pomijając ujmę Pszczółkiewskiego Jana, bo pewien jestem jego składni i pieczęci... Córki również, bo.. bo pewien niej jestem, brata jego gniewu i szabli w ręku to najbardziej mnie właśni ta heca porusza.

Bo heca w tym świecie jest niemiłosierna...Jak pisze Taki Jeden: 
– Kurwa! – wrzasnął wreszcie. – Boże! Widzisz i nie grzmisz? Do czego to doszło! Upadły, kurwa obyczaje, zginęła cnota, umarła poczciwość! Wszystko, wszystko zagrabią, ukradną! Złodziej na złodzieju i złodziejem pogania! Łobuzy! Szelmy! Łajdaki!
– Łotry, na kocioł świętej Cecylii, łotry! – zawtórował Kuno Wittram. – Chryste, że też nie spuścisz na nich plagi jakiej!
– Świętości, skurwysyny, ani uszanują! – ryknął Rymbaba

Bo to nie złoto, dostatek czy piękno, a radość, miłość i szczerość skradziono - doda karczmarz znad kufla pustego.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

An Birkeblath

Nie proszę o odpowiedź, a jedynie o spojrzenie.
Tak, ten jeden uśmiech, a niczym oka mgnienie,
 poruszę wszelkie uniwersa i świat odmienię.
Nigdy nie zapominaj: to dla mnie więzienie...
Bo ja się... nie zmienię. 








  
  Zmrożone ciało obserwatora konstelacji gwiezdnych dawały o sobie znać przenikliwym bólem i częściowym odrętwieniu. Odczucia te potęgowała niepewnie wkraczająca wiosna z pełnią swojego inwentarza w postaci chłodnych wiatrów, górskich igieł lodu niesionych pogłosem cichego wieczoru oraz wciąż niepewnego nieba, które to raz oblewane było chmurami, znów natomiast krystalicznie oczyszczone. Grecki ten teatr nie był jednak pozbawiony niedoskonałości, bo nie tyle szum cywilizacji, co pobliska rzeka wirami swoimi i prądem maskowała wołanie z Litwy. My jednak nie jechaliśmy, bo szczerze powiedziawszy zmęczeni byliśmy.
  Zmrok zapadł już dawno, bo nawet poświata księżyca, ukazującego się czasem, wyraźnie zaznaczała granicę między lądem, a wodą, niebem, a ziemią i ostatecznie człowiekiem, a demonem. Kiedy wiatr się wzmagał wcale już nie wyskakiwałem jak dawniej chwytać go pełną piersią, poczuć każde jego mgnienie i powiew między palcami. Zaprzepaściłem też tradycję władania jego siłą… Nie ciskałem przecież gromów i nie zmuszałem wichrów stoków Gór Świata, by te niosły listy miłosne w parze z groźbami śmierci po całym naszym Istnieniu. Wręcz przeciwnie! Teraz, kiedy już przeżyłem Wszystko i gotów jestem podjąć wyzwania nie popełniam takich samych błędów. Kiedy więc powiało i tego wieczoru powstałem i całą piersią chłonąłem żywioł. Nic nie stało mi na przeszkodzie by niepowstrzymany zegar wyznaczył godzinę mej zguby, a Ja, nikt inny pierwszy i kolejny raz wysłał wyrazy uznania słudze Człowiekowi i list z zasuszonym Kwiatem Kwiatu.
  Zmuszony naleganiami kompanów usiadłem niemal spokojnie i powróciłem do złotego kufla. Niebawem tony odwiecznej ballady o życiu i skazaniu rozpostarły swe panowania nad naszymi sercami i umysłami. Człowiek śpiewał o victorii, listach i pięknych chwilach. Jednak mi z tych wszystkich słów najbardziej utkwiło w pamięci jedno marzenie. To o wehikule czasu, niezwykła odskocznia i wędrówka daleko, ponad szczyty gór i głębie oceanów, na prerię. Tam, galopując pośród bezkresnych i magicznych miejsc oraz czasów, docierasz do Najstarszego, a on w geście fajki i kręgu wskazuje ci w tłumie Ją. Nazywał ją Kotek.
  Zmieszał się teraz niejeden bard opowiadający historię o grupie przyjaciół, którzy wieczorem, takim sam jak ten, a może całkowicie innym byli razem, a może był tylko jeden z nich. Być może rozmawiali, albo wspominali chwile. Być może spowiadał się Jej lub o przyszłości marzył… Być może… Być może…

czwartek, 16 grudnia 2010

"Do M..."

"Dalej fantazja moja nie nadąży,
a już wtórowała pragnieniu i woli.
Jak koło co w parze z kołem krąży,
miłość co w ruch wprawia Słońce i gwiazdy."



  Karczmarz, opierając zmęczone ramiona na ladzie, starał się swoim spojrzeniem objąć nie tylko to ciepłe i zawsze otwarte pomieszczenie, ale i okolicę dalszą i szerszą. Nie tylko więc drewniane ściany, udekorowane gobelinami, orężem srebrzystym i licznymi rogami zdobionymi, ale również polany leśne, otoczone zewsząd nieprzebytą gęstwiną, barwy ciemnej zieleni, które skrywają swój odwieczny sekret. Nie tylko jednak, te oblane nikłym księżyca blaskiem kręgi magii, były obiektem zainteresowania Dominika. Jeszcze dalsze i mroczniejsze ścieżki leśne, podobne tej pamiętnej klonowej alei, niegdyś malowanej złocistą i bordowo jesienną barwą, jeszcze lepiej skryte obrośnięte miękkim mchem skały twarde, jeszcze bardziej niematerialne, paraliżujące ruiny kaplic, były kwintesencją marzeń i wyobraźni właściciela karczmy. Gdzie sięgał i co tak usilnie próbował odnaleźć?    
  Skoczył ponad mrocznym borem, którego opadłe igły wciąż czuwały, ukryte poniżej gałęzi przed śniegiem, nie poczuł nawet zapachu ni siły wiatru, który szalał między nagimi bukami, a majestat nagiego posągu dawnego bóstwa, którego wyznawcy już dawno odeszli i zginęli, nie otrzymał nawet pogardliwego spojrzenia. Wzrok ten wirowatym lotem wzbił się ponad te wszystkie chłodne i mroźne doświadczenia. Zagubił się wyraźnie, zbyt szybko i pochopnie obrał niegodziwy trop.
  Niebo przedstawiało sobą obraz, którego opisać nie zdoła nikt o zdrowych zmysłach. Mało przecież kocha ten, kto umie opisać jak kocha. Imaginacja i widziana przez łzy w tej chwili kraina istniała tylko w świecie wyższym, nie tylko sklepienia, ale i wszechświata, którego ni moja, ni Twoja pamięć odrzucić nie może. Widocznie teraz wspomnienia upadły, zamarzały w jakieś przydrożnej zaspie, łapały ostatnie tchnienia twarzą zwróconą ku nieodgadniętemu i tej łamigłówce, której ni dyplomata, ni mędrzec, ni wódź rozwikłać nie może (na niebo tylko dlatego, że żadnej kobiety w pobliżu nie było). Stąpający po chmurach i nierealnych światach Dominik sam nie wiedział jakim cudem, z gęstego lasu, przywiedziony został na ten nieuczęszczany od dawna trakt przez swoje wspomnienia. Nie pamiętał go, bynajmniej nie bywał tutaj od... od zeszłej zimy.
  "Głupiec"- krzyczały przekupki. "Kochanek"- krzyczeli moczymordy. "On już nie wróci"- zakrzyknął mędrzec. I wszyscy mieli rację... A przynajmniej po części, bo...
  Skoczył niczym szatan rozbestwiony pośród krzewy i niskie drzewa stanowiące podnóże góry zwanej prawda i szczerość. Wspinał się z trudem, bo nigdy nie zabierał ze sobą lin i czekanów, które jakże pomocne bywają podczas wspinaczki pośród skał ostrych i zdradliwych. Chciał swoją fantazją wygrać dosłownie wszystko, wyznać to co czuł i dlaczego krzyczeć nie będzie pośród ludzi, ale na szczycie właśnie. Krzyk jego przeznaczony był dla jednych uszu, które, choć często niesłyszące, zawsze jedynymi były. Coraz rzadsze drzewa i krzewy, szarość i uosobienie czerni, tej matowej, gęstej i nieprzebytej dominowały pośród pozornych ścieżek, wytyczonych już przez kogoś, kto znał prostolinijność i dobitną prawdę na wylot.
  -Nigdy nie odwróciłem spojrzenia, choć wszystkie oczy skierowane na mnie, niczym na błazna cyrkowego, nakazywały zejście ze sceny. Powiedz mi proszę, kiedy załamałem głowę, usta wysyczały odmowę z groźbą i życzeniem rychłej śmierci? Wskaż mi miejsce, myśl i sytuację, które pozostawiłem bez Twojej obecności. Porozmawiajmy o tym, co nie istnieje, nawet w naszych myślach, a już istnieje obok mojego Świętego Graala. Przeklnij na wieki to ramie moje, które zawahało się być zawsze tam, gdzie wezwaniu Twojemu odmawiały miliony wiernych i przyjaciół.- tutaj zerwał się jeszcze silniejszy wiatr. Nic dziwnego w rozrachunku ostatecznym, najwyższy szczyt Granic Świadomości nie pozostawiał wiele do dyskusji. Mów swoje, następni czekają.
-Mówiłaś, że lubisz. Mówiłaś, że nic się nie zmienia, nadal jest dobrze i Sycylia stoi przed nami otworem. Jak szybko zapomniałaś o swoich słowach kiedy z poważną minką, spuszczonymi oczyma i trwającymi w statecznym ładzie włosach wyrzekłaś słowa mojej zguby. Ty nie chcesz do tego wracać, Ty nigdy nie chciałaś tego wszystkiego.- wstrzymał znów potok, podobny temu, który wypływał spod jego przemarzniętych stóp. Chmury powoli zasnuwały niebo, bezgwiezdne i mętne. Zanikające, ku uciesze kreatora zza sosnowej lady.
-Najdroższa, najboleśniejszym policzkiem nie była wcale jemioła, słowa, ba przekleństwa, i wymuszony gest, zatruty u swoich nieprzewidzianych narodzin. Serce zakrwawiło z chwilą milczenia, tego podłego wyrazu twarzy, który mówił: "no co? Nie pobiegniesz za mną jak kiedyś?".- tutaj już beznamiętnie przywoływał do siebie słowa.
-Nie okłamałem Cię, nie bawiłem się Twoimi uczuciami i nie powtarzałem frazesów czy wątpliwych pocieszeń.
  Skoczył znów. Lot wzdłuż pionowej skały trwał zaledwie kilka sekund. Rozpędzone do zawrotnych prędkości płatki śniegu rozbijały się o opadające myśli i wspomnienia.
  Po skoku były już tylko korony drzew i nieskładna masa zwana dalej chaosem. Chaos rozpłynął się pośród fal niezamarzającej wody leśnego jeziora, które rozproszyło ciało weń wpadające. Tam, głęboko pod wodą, panował zaduch wręcz i mrok nieodkryty. Nie spotkał jednak oczyma swojej wyobraźni żadnych stworzeń, skarbów czy sarkofagu, którego należy bronić. Nie wydawało się mimo wszystko jednak zwyczajnym jeziorem. "Już nigdy więcej nie zobaczysz..."
  -I, kiedy bałbym się opisać niebo podczas mojego upadku na szlaku przeznaczenia- zaczął na samotności, kiedy goście już umilkli. - to powierzchnia jeziora odbijała niebo w tak dostojny i cudowny sposób, że tylko sam Bóg by się nie pomylił w rozróżnieniu. Nie miałem jednak czasu na wychwycenie utraconego niegdyś obrazu w całości. Wiem, że były tam dziesiątki gwiazd, kryształy wiszące jeszcze wyżej nad Słońcem i ta granatowa, zmieszana z szafirem i srebrem czerń. Fascynująca.
Niczym ciemny brąz jej oczu.

   

poniedziałek, 6 grudnia 2010

Rosa rubicundior

  Mgła nie pozwalała widzieć dalej niż na wyciągniecie ręki. Zaginała czas i wyobrażenie o przestrzeni, niszczyła stworzenie już w zalążku, bo mamiła oczy, uszy i szukające niewidzialnych drogowskazów dłonie. Biegając z potworami i cieniami, a potwory dobrze wiedzą, że najlepiej w mroku…Ciszę przerywało jedynie bicie serca i nierówny oddech. Przywodziła ona na myśl uśpioną moc natury, budzące się ze spoczynku duchy, pamiątkę poprzedniej zimy, wspominała jak kiedyś można było przysiąść na próchniejącym płocie czy pieńku i zapłakać nad losem Kupidyna. Teraz mogłeś jedynie paść na twarz i odejść w zapomnienie. A jakby tu szczęście było, odejść smętnie. Cóż chciałeś zostawiać?
  Zaspy i krystaliczne śniegi wszechoceanu, jego niezmącona niczym tafla, po której Powiew Wiatru, jak ten zwiastun śmierci, mknie i zaciera ślady oporu, lodowy uścisk kochanka, wiecznie pochłoniętego wizją bezgranicznego uczucia. Dokładnie tak wyglądała zima i tego roku… Tańczące zorze podobne do wyobrażeń i chęci człowieka. Barwne i rzeczywiste niczym czarno-białe nieme filmy, bo z zamysłu piękne i prawdziwe. Zapewne twórcy chcieli dobrze.
  Kiedy już uciekniesz przed losem, choć ja nazwałbym to śmiercią duchową, napotkasz na swojej drodze samotne drzewo, brzozę przysypaną grubą warstwą śniegu. Mroźny wiatr rozwieje twój szal, a płaszcz opadnie z ramion. Włosy zaśpiewają starą pieśń, której nauczyły się, kiedy pędziłaś na Nocnej Klaczy, a powieki zacisną się mimowolnie od eksplozji emocji. Zatopisz ręce w gwarancji wiecznego snu i zechcesz wzbudzić ponownie je do życia, bo i Ty przez nieprzerwaną walkę odkryłaś ten ciąg liczb i słów. Lecz drzewo nie przerwie swego cyklu, nie odkryje tej witalności człowieka, a Ty nie zrezygnujesz. Ktoś przegra, ucierpią oboje…
  Powroty są z natury ciężkie, bo i nienaturalne, sprzeczne z podjętą wcześniej decyzją, a więc i drogą życia. Tym niemniej istnieją i trwają, a to dzięki ludziom i ich wytrwałości. Tak przynajmniej sobie wmawiam.
  Miło było ponownie siedzieć w przytulnym zaciszu karczmy z wiernym kompanem-kuflem w dłoni. Trwać otulony ciepłym kocem na podniszczonym fotelu obitym skórą o aromacie przypraw korzennych. Obserwować ideały i marzenia zza okna, które oddziela cię od tego wszystkiego, co właśnie przetrwałeś i o czym kiedyś marzyłeś. Zamknąć na chwilę oczy i pogrążyć się w ostatecznym rozrachunku. Zdecydować samotnie o słowach i czynach, tych nieadekwatnych, bezsensownych, raniących dotkliwiej niż ostrze.
  Miło było otrzymać uśmiech od myśli i słodkie zaprzeczenie swoich rozważań.
  Miło było spędzić sobotni wieczór pośród życzliwej twarzy, cudownego wspomnienia, tworzącego się zarazem, oraz akompaniamentu ognia wykrzesanego z nie zawiedzionego romantyzmu.
  -Miło było- wspomniał.
  A wszystko to, aromat korzenny, który pozostał w pamięci, słodkie zaprzeczenie myśli wzbraniające przed targnięciem się na życie oraz ogień romantyzmu, a wraz z nim ciepło serca, tworzyło idealne tango dwóch dusz podczas orgii. Miłość? Nie, grzaniec…

poniedziałek, 15 listopada 2010

Ptaki



"But we got rock and roll,
Rock and roll,
Take me anywhere!"


  I dochodzisz w końcu do wniosku, że nie istnieje tutaj nic innego poza nadzieją na egzystencję w cieniu i pewnością przemijania oraz pustki w blasku słońca. Czy należy, zatem porzucać tę drogę? Oczekiwaliśmy światła, a oto ciemność, jasnych promieni, a kroczymy w mroku. Zabawne i przewrotne.
  Zabawne i zaskakujące są ptaki wirujące po szaro-burym nieboskłonie opływającym w krew zachodu tak widoczną jak i łzy w deszczu. Kilka kropel tej bordowej spuścizny po wiekowych odkryciach, myślach filozoficznych i psychologii opadło na ramiona karczmarza nucącego slogan przed karczmą. Zawrzało na czole i policzku, ulubione perfumy zapachniały, choć nigdy nie zostały poznane na dobre… Ach, urok ten przeminął tak szybko jak się zaczął, bo powrócił świat rzeczywisty, jego zakola i ścieżki, które poznają jedynie wytrwali poszukiwacze przygód. Nie szukaj Wilkołaka tam, gdzie go nie ma, młody szaleńcze!
  Sen. Mroki oblały twarz, oblicze umysłowi wizję niesie, a ten, zapałem pchnięty, do krwi melodię wystukuję, sercu rytm nadaje. Serce duszy szepce cicho, że umierać trzeba, bo mrok oblewa ciało, aksamitny całun rozpościera ramiona zaborcze. Zwrócił śpiący twarz ku księżycowi. Serce bić przestało… Zagadka śmierci rozwiązana? Zabije Cię mrok kochanie, a światłość cię zabije?
  Myśl leżała sześć stóp pod ziemią, 1, 21 guns… Tak teraz żegnają bohaterów. Choć ja wolałbym odległe wycie wilka. Cóż, znów woła, choć z mojej duszy, ale woła. I nie umiera.
"Zguba i miłość,
Której zabić nie umiem
Ani obronić."

niedziela, 31 października 2010

Pełnia




 Kolejne spotkanie nastąpiło dość szybko i nie pozostawiało złudzeń. I tym razem przyroda zagrała wspaniałą arię na powitanie, a ciche dźwięki fortepianu wzbudzały wewnętrzne pragnienia miłości i wolności. Kilka tylko gwiazd niepewnie tańczyło po niebie, by przypomnieć o tym, że i one chciałby kiedyś zabłysnąć na ziemskim padole. Teraz snuły się bezcelowo po szlakach i gwiazdozbiorach… Jednak czy na pewno brak w tym determinizmu?
  O żałosny świecie, podły i pełny niesprawiedliwości! Przecież i tak jesteście uwielbiane! To do Was wzdychają jednostki, pary i pokolenia! Nie gardźcie nami, choć na przywilej pogardy zasłużyłyście całym swoim godnym życiem…
  Gwiazdy posłuchały i nie odwróciły wzroku, rozgoniły jedynie mroczne myśli, otworzyły umysły i jeszcze bardziej nobilitowały pełnię księżyca.
  -Zawsze chciałem Ci powiedzieć, że…- zaczął Dominik drżącym głosem i postawił kolejny niepewny krok. Ginąca w mroku alei ścieżka odpowiedziała niknącym pogłosem i cichym westchnieniem jesiennej ziemi.
-Miałem nadzieję, że będzie lepsza okazja- nawiązywał do oczywistego tematu, krążąc wokół marzeń niczym kruk wypatrujący dawnego gniazda na zasuszonej gałęzi. 
  W końcu się zdecydował...
  Dominik w końcu zdecydował się iść na całość. Był wolniejszy.
  Pazury zatopiły się w nim niczym ostatnie życzenie, wola zmarłego. Powalony na ziemie nie zdążył nawet krzyknąć, choć z jego piersi wyrywało się tysiące wyrzutów i pragnień, nim potężna łapa ogłuszyła go na dobre. Towarzyszka spoglądała na całą scenę z boku, jakby z niedowierzaniem w istnienie olbrzymiego wilkołaka, który właśnie pastwił się nad nieprzytomnym człowiekiem. Jej brylantowe oczy o wielu karatach zalśniły nagle jednym, niepowstrzymanym blaskiem, blaskiem, który gotów był wzbudzić z potwornego letargu nawet ostatniego, plugawego wampira 6 pokolenia. Jednak chyba wszyscy widzowie tej sytuacji pojęli bezcelowość poświęceń i wielkich słów padających z ust Najwyższego. Bestia popędziła w las. I ona popędziła w Las, choć drzewami tam były żywe-martwe twarze.
  -Zostaw mnie- wybełkotał tuż po przebudzeniu. Leżał na twardym klepisku, a niedaleko tliło się parę ledwo już rozżarzonych szczap drewna. Wsparty na ramionach podniósł się poczuł uderzenie bólu, wprost do głowy. Kolory zamajaczyły i pociągnęły go w mrok, który od wieków spoczywał w każdym umyśle, mrok zapomnienia i przeraźliwego wrzasku ucieczki od niesprawiedliwości.
  -Wybacz przyjacielu za te kilka ran na ciele. Już niebawem nie będą dla ciebie wiele znaczyć, bo maluję przed tobą wspaniałą przyszłość.- mówił człowiek siedzący przy ognisku. Wprawny obserwator dostrzegły zrośnięte razem brwi. Włosy jego wirowały w pozornym nieładzie pędu.
-Idź do diabła!- odparł Dominik plując krwią.
-Jeszcze mi podziękujesz…- zakończył wstając. Po chwili, którą porównać można do pól mgnienia człowiek ten opadł na ziemię w potwornej konwulsji. Postać jego przerodziła się w olbrzymiego lykantropa, który zawył ujmująco.
-Widzisz, czym jesteśmy?- zapytał zwierzęcym głosem.
-Jesteśmy?- zapytał z niedowierzaniem i strachem w głosie, który, choć nieziemski, dalej był niczym z tym, który ogarnął go tuż przed wyznaniem… Wyznanie! Przypomniał sobie, że gdzieś tam jest ta, która odważyła się podać mu dłoń. Popędzić w tango uhonorowanego romantyka, niepewne i zabójcze jak widać.
  Silna woń natury i świeżości uderzała w nozdrza. Szybki sus nad kruszejącym głazem, zieleń mchu oblewająca skały. Kaskady liści i ściółki czmychają przed rozpędzonymi łowcami noc, sierść wzbudza podziw i zazdrość wśród mieszkańców puszczy. Zakręcili przed olbrzymim parowem w niewielki wąwóz przeorany strumieniem, który objawiał swą moc podczas ulew. Korzenie drzew i złamane konary grodziły przejście, ale w błyskawicznych unikach i balansowaniu na granicy szaleństwa i odwagi dwa cienie i utożsamienia mroku przemknęły nad, pod i wokół nich. Grząskie bagno było niczym wobec pędu i zewu natury. Wszystko wydawało się proste, a zarazem genialnie zbudowane z tysięcy elementów. Cały dar stworzenia i ideał życia. Och ironio, dlaczego wracasz do tych stron, kiedy uroda szału i zew miłości wyskakują ponad zbocze, a oczy ich lśnią w blasku księżyca, który przedziera się zza sosen i świerków. Pofałdowania znikały, bieg nabierał zabójczego tępa. Konary i ścięte pnie nie stwarzały żadnego wyzwania, a magia joiku przybierała wręcz samobójczą wizję ekstazy. I could have been a dreamer…
  Wyrwana ze snu dziewczyna o piwnych oczach rozejrzała się po pokoju. Wstała szybko i silnie oburzonym ruchem rozsunęła zasłony. Blask pełni uderzył w twarz. Kryształowe blaski w kroplach niedoskonałego substytutu deszczu.
  Wyrwany ze snu Cyc spojrzał na dogasającą świecę. Leżał twarzą na jasnym, sosnowym stole. Obok przewrócony kałamarz barwił wesoło i finezyjnie kopertę i zapisaną kartkę papieru. W otwartej Boskiej Komedii, która opuściła swoje szlachetne miejsce na półce spokojnie czuwała zasuszona róża. Dominik uśmiechnął się pod nosem…
-Choć trochę…