sobota, 17 kwietnia 2010

"Tren XIX..."



"Jest wreszcie najstarsze i najgłębsze marzenie: wielka ucieczka, czyli ucieczka przed śmiercią."
J.R.R. Tolkien

    
  Tuż przed świtem... Mroźny wiatr zmuszał niczym tyran ostateczny, niegodziwiec i bezduszny anioł, jak nauczyciel latania będący nielotem, jak degenerat społeczny segregujący ludzi i nadający im cechy, światło i dumę, wszelką roślinność do pokłonienia się odwiecznemu i odległemu majestatowi aż do samej ziemi, by stworzenie poczuło rękę jedynego i najważniejszego. Jednak czym by to było jeśli władca niesprawiedliwy pozostałby bezkarny czy też rozochocony tłum rzucił się na świat zbrojony w zęby i języki? Strumień arytmicznie porywał na chwilową i niczym nie zawinioną mordęgę co z boku stojące zimne głazy, szorstkie i szare tej bezgwiezdnej nocy. Mroczny obraz ten potęgowała moc tej pędzącej wody, skryta i wiecznie czujna, nigdy nie zwyciężona jednak zawsze, ustatkowana i dumna w swej całej okazałości. Tak też trwała w swym ideale i pięknie nie czyniąc szkody na umyśle i ciele. Tak więc nocny łowca spoglądał na dobrze sprawioną porę, ze szklącym okiem zasypiał otulony własnymi skrzydłami, bo te wiecznie oparciem mu będą niezależnie od świata złego i czasu źle wybranego. A księżyc ustępował rozpalonej do czerwoności kuli należytego miejsca, posprzątał po sobie, zatarł nieudane próby poprawy świata, uleczył nie okazane rany tak, że nawet świat się nie dowiedział. Więc łowca spokojnie zaszył się w legowisku, zmrużył oczy smagane promieniem, myśl mu krążyła jedna, wierzył w to, że już niebawem znów słońce zajedzie, mroźny wiatr obmyje wszelki kraj, a potok znów ukołysze okolicę. Bo od wieków jest wiadomym, że następują rzeczy po sobie, a prowadzą do niewątpliwego piękna, a to odkryć bez trudu można... nawet pośród deszczowych dni, zmętniałej wody i pustek w okolicy jeśli... jeśli tylko ktoś czuje się dobrze w ramionach.
  I tak właśnie obserwował ideał stworzenia Dominik z okna swojej karczmy tuż przed wspomnianym porankiem. Dzień rozpoczął się z wolna, niczym nie wyróżniając od każdego dnia pracy. Zjawiło się kilku gości, inny wykłócili się o pokoje używając niewybrednych słów. Wielu poskarżyło się na śniadanie, a po prawdzie jego brak. Dziwili się tym właśnie obłudnikom pozostali, bo po prawdzie właśnie oni okrutnie dołożyli swej siły do tego, by kucharz pomocnik niczym ranny leżał na pryczy. Krew mu zastępował chmiel. Upłynęły więc spory świtania, rozgonione przez letni wietrzyk śpiewający odległą pieśń o wilku, którego echo brzmi po dziś i dźwięczeć będzie po wszech czasy. Nastało południe, uładziło się wszystko. Odetchnęli więc wszyscy zmęczeni powrotem do normalności. 
  Nie doszedł tego dnia żaden list, pomimo myśli genialnych, acz powściągliwych. Nic nie zapowiadało spojrzeń pomimo pragnień równie trafnie zdystansowanych jak prawdziwych. Nawet przez rozum przeszła groza pamięci i tęsknoty. Zgaszona została w zarodku, bo powiał wiatr nierytmicznie, a zgrany w arię, wzeszło słońce, a nadciągał księżyn i w końcu szemrał strumień, a skały basem odpowiadały, że tuż, tuż mu do morza.
  I tak zapał się w łożu, po trudnym i spokojnym w chaosie dnia dniu Dominik. Nie byłby jednak sobą pozostawiając wszystkich bez planów i dygresji. Nie zapomniał o tym czego nie zrobił, a czego robić nie powinien. Nie pochwalił się za zalety, bo to nie w jego gestii leżało. I kiedy w ostatecznym rozrachunku wszystko prostotą i pięknem zawiało. Naturalny ciąg królował, a symboliczny i wymowny promień księżyca muskał twarz celem potwierdzenia zapytał Dominik:
-Czy wszystko w porządku? Jak się czujesz i jak minął dzień? Bo wiesz, chciałem by było miło, bez zaskoczeń i nietrafnych słów. Może przeszkadzam? Albo... albo to sen?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz