wtorek, 16 marca 2010

To wszystko wina...

Znajdzie się może jakiś sponsor dwóch biletów na Serja wraz z Orkiestrą Symfoniczną w Warszawie dla pewnej wspaniałej osoby i dla mnie jako kontrastu?



  Życie mimo, iż wcale się nie rozpadło w proch i w pył odrodziło się w Dominiku. Minione dni są na to wspaniałym dowodem, nareszcie można było łatwo ujrzeć prawdziwą radość i fascynację na twarzy tego miotanego uczuciami stworzenia. Godziny przeminęły niczym kilka sekund w towarzystwie marzeń, zarówno tych realnych jak i całkowicie fikcyjnych. Najstraszniejszym jednak pobycie, kiedy te dwie fantazje się ze sobą mieszają nie wspomnę, bo takie moje przeklęte prawo do intymności.
  Kolejny list przybył wieczorem, kiedy główna sala opustoszała, a świat ucichł ponownie, jak i niemal każdej nocy, pogrążył się w błogim królowaniu księżyca. Znów Cyc oddał się wspaniałemu uczuciu i zawirował duszą w pomieszczeniu, lecz nie! To już nie ta sama karczma! Lot ponad światem, pośród drzew i krzewów, wszystko płonie zielenią i błękitem. Karkołomny szał pośród konarów i skał, nieopanowany strach, dalej, dalej! Wciąż po nieznanych ścieżkach, skok ponad kłodą, oczy łzawią, pisk i szum w uszach, a bieg trwał. Nie do zatrzymania, pędzący niczym marzenie i sen! Ja śnię, to nie dzieje się naprawdę! Vivat marzenia i wszelka pomyślność, tryumfuj, pędź najdroższa miłości! Wstrzymał oddech i... wszystko się urwało.
  Leżał twarzą wtuloną w zieleniącą się żywo trawą, która powiewała aż po horyzont w letnim, oślepiającym słońcu. Zapachniało ziołami (sic!) i wolnością. Władcy przestworzy przecięli chyżym lotem tą bajeczną scenę i zniknęli w tym tajemniczym gąszczu. Dominik powoli oderwał się od natury, bo wiedział, że zbyt bliska interakcja nie jest wskazana i ponownie pozwolił się zniewolić pięknem. Blask powoli wędrował po nieboskłonie, a wszystkie ciemne myśli uciekły. Euforia, nierealny wizerunek oraz przeszywające ciepło szybko przeistoczyły rozdartego karczmarza w najszczęśliwszą istotę na ziemi... Człowieka. Czar trwał i miał trwać jeszcze długo, przynajmniej dwa lata, pełne, żywe, pełne z pewnością dni, a proszone i błagane o noce. Tym razem był to dzień jednak i noc wisiała w powietrzu. Zmrużył oczy...
  Zmrużył oczy, blask oślepiał i zmuszał do zaprzestania bezwiednego gapienia się w ideał. Ideał, bo ideałem był z pewnością szybko zauważył publikę i pomimo klasy, szacunku i poczucia wyższości uśmiechnął się. Zaszczycił uśmiechem wręcz i pocałunkiem, który wcale nie był chłodny ani sztuczny, życzliwy natomiast i wyrozumiały. Zamienili kilka słów i wspólnie pogrążyli w śmiechu powód był prosty...
  Znów była zima, cylinder czarnego jeźdźca wisiał na wieszaku lustrując karczmę. Dominik wisiał nad listem lustrując chyba fakturę papieru.
-Oszalałem... Zwariowałem i śnię już na jawie- powiedział do siebie. Nie dokończył listu i rzucił tylko spojrzenie na ostatnie słowa. Te rozbawiły go dwójnasób.
-Może za tydzień, może za dwa- przeczytał na głos -Na pewno się pojawię, nie pytaj dlaczego i nie doszukuj się proszę fantastycznego, jak masz w zwyczaju powodu. Nic w tym jest poetyckiego, chociaż dla ciebie pewnie nie byłoby to problemem... Chodzi o to, że- tutaj Dominik wstrzymał ponownie już, acz nieświadomie oddech - To wszystko wina nowej bielizny-

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz