środa, 10 marca 2010

Buongiorno!

  I słusznie, bo nie było czego rozpamiętywać. Zwierzenia? Nie żartuj! Kilka osób co najwyżej zasłużyło na zapłacenie głową lecz po prawdzie miało mnie to interesuje. W końcu zwinął się z łóżka, wylądował na zimnej podłodze. Dzwony w oddali wybijały godzinę dziesiątą. Wolnymi krokami sprowadził się na dół po skrzypiących lekko schodach. Dogorywające kłody dawały namiastkę ciepła, a ceglany kominek przypominał czarę piekielną.
  Nie spodziewał się pukania. Nie wierzył w gości, jego progi przecież nie zachęcały. Nie docierało do niego, że jakaś zbłąkana dusza szuka ostoi u dźwigającego się z klęczek prochu i pyłu. Dopiero po chwili oprzytomnił się i zareagował. W końcu był karczmarzem.
  Pustka. Niebieska łuna gromiła wyraźnie niewielkie, puszyste i krystaliczne smugi chmur, wyraźnie błękitna tafla dominowała na nieboskłonie. Mimo to było potwornie zimno, a promienie wydawały się wręcz lodowymi strzałami, nie zaś łaskoczącymi i pieszczącymi łunami uczucia. Było jednak niezaprzeczalnym, że podwórze nie kryło jakiejkolwiek zagubionej osoby. Zamykał więc drzwi z impetem, niemal strącając list przybity zardzewiałym nożem. Rękojeść zdobiona zielonymi pasami przeplatająca się ze skórzanymi płatami. Magiczny posłaniec już po dwóch powiewach wiatru leżał na ławie, a sztylet poddawał się wnikliwej obserwacji. Wyryty napis na klindze był całkowicie niezrozumiały, szczególnie nakładając na to rdzę. Zwój natomiast był całkowicie pusty, jedynie zapach świeżości i natury przepełniał dobrym uczuciem i radością pomieszczenie niemal rozbijając mrok.
  Zmierzchało.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz