piątek, 8 stycznia 2010

O Życiu zmiennym i pełnym niespodzianek

Zza ośnieżonych koron sosnowego lasu wyłaniała się płonąca kula rzucająca przenikające wszystko promienie na budzący się ze snu świat. Pierwszy z pięknego świata fantazji odszedł Dawid, na którego wamsie lśnił Niedźwiedź. I tutaj rzekłbyś, że biesiadnik spełnił wolę swojego herbowego zwierza, bo to z jakim odgłosem przeciągnął się, sapnął niemożliwie głośno i, strach aż mówić, beknął przeciągle budząc resztę gości. Byłoby nietaktem, gdybym opisał te haniebne wrzaski i klątwy spadające na kark rozkojarzonego człowieka. Kiedy sytuacja uspokoiła się, a przyznać trzeba, że dużą rolę odegrało tutaj szybkie zastawienie stołów tym czym przybysze sobie zażyczyli słońce już jasno świeciło na niebie, a południowy i ciepły wiatr hulał po okolicy powiedziałbyś, że zwała śniegu spadła z dachu sprawiając, że wszyscy podskoczyli. Niedługo po tym rozległ się kolejny odgłos spadającego śniegu. Co lepsi słuchacze wychwycili również coś na podobieństwo krzyku czy nutki podniecenia... Tych jednak było niewielu, a syndrom nocy poprzedniej dostatecznie zwalczał myśli tak, że owe głosy szybko wyrzucili z pamięci.

-No, nareszcie!-powiedział Cyc podnosząc się znad kominka, który dopiero teraz, wypełniony suchym drewnem wesoło zatrzeszczał płomieniem. Karczmarz wyglądał jak cień człowieka, podkrążone oczy były przekrwione, a ułożone w twórczym (acz tłustym) nieładzie włosy jakby zatrzymały się w locie. Jak wszystko wskazywało lot musiał być szybki, a boczne wiatry diablo mocne. Pomijając wygląd, Dominik, bo tak właściciel właściwie się nazywał czuł się wcale dobrze, a wręcz bajecznie. Pozdrowił zbierającego się z podłogi Bacę uniesioną ręką i szczerym, naprawdę szczerym uśmiechem. Rzekło się, że wszystko zwraca się ze zdwojoną siłą, kiedy więc Cyc opadł na ławę, pośliznąwszy się wcześniej na skórze z lisa znad kufli odpowiedział mu śmiech i przyjacielski rechot.

  Trzeba było godziny aby wszyscy zebrani stwierdzili, że już czas wracać do swoich czterech ścian po udanym balu. Było tak więc wczesne popołudnie kiedy już przygotowany, mniej więcej oczywiście, do życia karczmarz stanął ponownie przed swym dobytkiem oglądając urwany fragment dachu, szalejącą okiennicę i falujące magicznie części odzieży wizytatora piętra karczmy. Ślady, nieregularne i szalone wręcz znikały na zboczu...  Z uśmiechem na ustach Dominik powrócił do karczmy strącając kilka krystalicznie czystych i zabójczo wielkich sopli wiszących na fasadzie budynku. Świeży wiatr obiegł twarz spacerującego karczmarza. Wyczuwało się zimę, las, wciąż żyjący mimo pory odpoczynku... Dało się wychwycić również zmiany. Te nie dały na siebie długo czekać, bo już wieczorem bezpośrednie wieści zawirowały po uszach przesiadujących w karczmie. Bard, kilka par i lokalnych wyzwolonych kobiet zniewolonych do tej pory korzystających z przybytku Cyca pobiegło co szybciej do swoich domów by nie musieć przeżywać zbliżającego się spotkania.

  Pochodnie płonęły, a usta wznosiły pochwalną pieśń w niebiosa. Niosący sztandary i relikwie, obrazy oraz kto wie co jeszcze zatrzymali się kilkadziesiąt metrów od "Wspaniałego Cyca". Na ich czele stał natomiast, z kamienną twarzą, pięścią i umysłem odziany w białą szatę o wielkim krzyżu na środku klatki piersiowej nikt inny jak inquisitor a Sede Apostolica Maciej Hachlica.

-Przepadlim!- powiedział ktoś z wyglądających przez okno odważnych gości. Miejmy nadzieję, że odważnych nie natomiast... aż strach pomyśleć

2 komentarze: