niedziela, 31 października 2010

Pełnia




 Kolejne spotkanie nastąpiło dość szybko i nie pozostawiało złudzeń. I tym razem przyroda zagrała wspaniałą arię na powitanie, a ciche dźwięki fortepianu wzbudzały wewnętrzne pragnienia miłości i wolności. Kilka tylko gwiazd niepewnie tańczyło po niebie, by przypomnieć o tym, że i one chciałby kiedyś zabłysnąć na ziemskim padole. Teraz snuły się bezcelowo po szlakach i gwiazdozbiorach… Jednak czy na pewno brak w tym determinizmu?
  O żałosny świecie, podły i pełny niesprawiedliwości! Przecież i tak jesteście uwielbiane! To do Was wzdychają jednostki, pary i pokolenia! Nie gardźcie nami, choć na przywilej pogardy zasłużyłyście całym swoim godnym życiem…
  Gwiazdy posłuchały i nie odwróciły wzroku, rozgoniły jedynie mroczne myśli, otworzyły umysły i jeszcze bardziej nobilitowały pełnię księżyca.
  -Zawsze chciałem Ci powiedzieć, że…- zaczął Dominik drżącym głosem i postawił kolejny niepewny krok. Ginąca w mroku alei ścieżka odpowiedziała niknącym pogłosem i cichym westchnieniem jesiennej ziemi.
-Miałem nadzieję, że będzie lepsza okazja- nawiązywał do oczywistego tematu, krążąc wokół marzeń niczym kruk wypatrujący dawnego gniazda na zasuszonej gałęzi. 
  W końcu się zdecydował...
  Dominik w końcu zdecydował się iść na całość. Był wolniejszy.
  Pazury zatopiły się w nim niczym ostatnie życzenie, wola zmarłego. Powalony na ziemie nie zdążył nawet krzyknąć, choć z jego piersi wyrywało się tysiące wyrzutów i pragnień, nim potężna łapa ogłuszyła go na dobre. Towarzyszka spoglądała na całą scenę z boku, jakby z niedowierzaniem w istnienie olbrzymiego wilkołaka, który właśnie pastwił się nad nieprzytomnym człowiekiem. Jej brylantowe oczy o wielu karatach zalśniły nagle jednym, niepowstrzymanym blaskiem, blaskiem, który gotów był wzbudzić z potwornego letargu nawet ostatniego, plugawego wampira 6 pokolenia. Jednak chyba wszyscy widzowie tej sytuacji pojęli bezcelowość poświęceń i wielkich słów padających z ust Najwyższego. Bestia popędziła w las. I ona popędziła w Las, choć drzewami tam były żywe-martwe twarze.
  -Zostaw mnie- wybełkotał tuż po przebudzeniu. Leżał na twardym klepisku, a niedaleko tliło się parę ledwo już rozżarzonych szczap drewna. Wsparty na ramionach podniósł się poczuł uderzenie bólu, wprost do głowy. Kolory zamajaczyły i pociągnęły go w mrok, który od wieków spoczywał w każdym umyśle, mrok zapomnienia i przeraźliwego wrzasku ucieczki od niesprawiedliwości.
  -Wybacz przyjacielu za te kilka ran na ciele. Już niebawem nie będą dla ciebie wiele znaczyć, bo maluję przed tobą wspaniałą przyszłość.- mówił człowiek siedzący przy ognisku. Wprawny obserwator dostrzegły zrośnięte razem brwi. Włosy jego wirowały w pozornym nieładzie pędu.
-Idź do diabła!- odparł Dominik plując krwią.
-Jeszcze mi podziękujesz…- zakończył wstając. Po chwili, którą porównać można do pól mgnienia człowiek ten opadł na ziemię w potwornej konwulsji. Postać jego przerodziła się w olbrzymiego lykantropa, który zawył ujmująco.
-Widzisz, czym jesteśmy?- zapytał zwierzęcym głosem.
-Jesteśmy?- zapytał z niedowierzaniem i strachem w głosie, który, choć nieziemski, dalej był niczym z tym, który ogarnął go tuż przed wyznaniem… Wyznanie! Przypomniał sobie, że gdzieś tam jest ta, która odważyła się podać mu dłoń. Popędzić w tango uhonorowanego romantyka, niepewne i zabójcze jak widać.
  Silna woń natury i świeżości uderzała w nozdrza. Szybki sus nad kruszejącym głazem, zieleń mchu oblewająca skały. Kaskady liści i ściółki czmychają przed rozpędzonymi łowcami noc, sierść wzbudza podziw i zazdrość wśród mieszkańców puszczy. Zakręcili przed olbrzymim parowem w niewielki wąwóz przeorany strumieniem, który objawiał swą moc podczas ulew. Korzenie drzew i złamane konary grodziły przejście, ale w błyskawicznych unikach i balansowaniu na granicy szaleństwa i odwagi dwa cienie i utożsamienia mroku przemknęły nad, pod i wokół nich. Grząskie bagno było niczym wobec pędu i zewu natury. Wszystko wydawało się proste, a zarazem genialnie zbudowane z tysięcy elementów. Cały dar stworzenia i ideał życia. Och ironio, dlaczego wracasz do tych stron, kiedy uroda szału i zew miłości wyskakują ponad zbocze, a oczy ich lśnią w blasku księżyca, który przedziera się zza sosen i świerków. Pofałdowania znikały, bieg nabierał zabójczego tępa. Konary i ścięte pnie nie stwarzały żadnego wyzwania, a magia joiku przybierała wręcz samobójczą wizję ekstazy. I could have been a dreamer…
  Wyrwana ze snu dziewczyna o piwnych oczach rozejrzała się po pokoju. Wstała szybko i silnie oburzonym ruchem rozsunęła zasłony. Blask pełni uderzył w twarz. Kryształowe blaski w kroplach niedoskonałego substytutu deszczu.
  Wyrwany ze snu Cyc spojrzał na dogasającą świecę. Leżał twarzą na jasnym, sosnowym stole. Obok przewrócony kałamarz barwił wesoło i finezyjnie kopertę i zapisaną kartkę papieru. W otwartej Boskiej Komedii, która opuściła swoje szlachetne miejsce na półce spokojnie czuwała zasuszona róża. Dominik uśmiechnął się pod nosem…
-Choć trochę…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz