poniedziałek, 12 grudnia 2011

Człowiek z klepsydrą na twarzy


"Ojciec umierał wielokrotnie...
Nigdy całkowicie, zawsze z pewnymi zastrzeżeniami."

  Nawet jeśli pewnego dnia pozwolą Ci usłyszeć tyle słów o magii i uroku, że chciałbyś z wrażenia podskoczyć na próg świątyń boskich to nie spiesz się... Nigdy, do jasnej cholery, nie spiesz się, bo nie trzeba. Nie ma potrzeby! Co prawda trudno jest wyhamować kiedy się dozna takiego uczucia. Gorzej jest tylko kiedy to Ty, tak TY, otworzysz się i pozwolisz rwać najlepsze części duszy. I choćbyś nie wiem jak bardzo był hojny i piękny w swoim darze to zawsze czegoś zabraknie. Szczęścia, urody, klasy, a może wszystkiego i niczego zarazem Ci nie starczy. Potem zaczniesz dążyć do perfekcji, bo ona, Twoja przyjaciółka, powinna być na wieki u boku. Okaże się, że będzie siłą destrukcyjną, zabójczym motorem ostatniego powiewu dzikiego wiatru... Nie kłamię, sam obrałem ją za siostrę, więzy krwi są nierozerwalne.
  "Uczyli nas latać, nie uczyli nas spadać". Sam się nauczyłem... albo nauczę za pewien czas. Lot mam opanowany, byłem dobrym uczniem. Ba! Niebawem i do mnie będą messer mówić. Wspomnę nie raz nie dwa zapewne jak cudownie jest się wzbijać do miejsc niedoścignionych, gdzie przed obliczem Boga wołałem słowami mistrza "JA POETA"! Odpowiedział mi naturą, a może to też inni byli bogowie, zaiskrzył księżyc, a jej oblicze lśniło! Pachniało tęczowym zapachem burzy, nic nie odbierało tak dotkliwie jak dotyk tej chwili! Demony chichotały za rogiem pijąc tani rum, a JA wyzywałem od najgorszych tych, którzy swego szczęścia szukali w rozpuście i pustce, bez charakteru, bez gęstości.
  Z dnia na dzień upadałem, karlałem do granic absurdu. Absurd zgłębionym mając doszczętnie ewoluowałem do brudnego, śmierdzącego i irytującego dostawcy chleba do porannej piekarni, która nigdy nie istniała. Przekonany o swojej roli niczym z prawa Parkinsona zakochałem się w swojej pracy, zatracając siebie w imię perfekcyjnego siebie dla Platonicznego Ubóstwienia.
  Epizod miejski przeminął wraz z ostatnią zapałką mroźnej nocy, pełnia oblała cały świat i tak dalej... I tak dalej chciałoby się żyć, ale jednak pełnia oblała cały świat i tak dalej... I tak dalej nie mogłem uwierzyć w swoją nicość. Na dnie, tuż po upadku, upadku nie tylko spopielonego kikuta zapałki, na zmrożonej ściółce lasu pochwyciłem brzozę. Odchylając korową pończoszkę i studiując profil gałęzi wołałem odrzucając respekt przed Stwórcą "MNIEJ TREŚCI, WIĘCEJ FORMY"! Życie wcale nie było piękniejsze, czego dowodzę tym, pożal się Boże, wywodem o naturze miłości.
  Odczołgałem się do domu...
  "Ilu ojców wsiąkło w mury kamienic" i ślad po nich zaginął?
  Ja patrzę donikąd, w zasłonie mych snów. W tym zapomnieniu duszy, szarego życia zamieszaniu powstaną przecież w pamięci oblicza NIEŚMIERTELNYCH BOGÓW. Epono! Asztarte! Rigatono! Hekate! Kybele! Rhiannon! Wzywam Was! Albo chociaż Ty, Nike, zabierz mnie do zbiorowej mogiły Wielkich Indywiduów. Bracia moi, mieczu mój, pióro moje... Zbierzcie to co zostawiłem po sobie i spalcie z sercem w kuźni Hefajstosa, wykujcie najcudowniejszy pierścień i skąpcie go w rubinie mej krwi! A tej, której krew moja w żyłach płynie, oddajcie. Tak ojcowie żegnają Córki, gdy śmierć poniosą!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz