czwartek, 10 czerwca 2010

"Cause seasons change but we are still the same"



  Drewniana, okuta metalem klapa... Poczekajcie, to nie ta bajka.
  Suche liście szeleściły rytmicznie, łamane patyki niosły pieśni po lesie, a szumiąca okolica wybijała smętne myśli z głowy. Trudno tej aurze było wykonać tą niełatwą czynność, jednak znosiła trudy i znoje z podniesioną głową i ani jedno słowo sprzeciwu czy narzekania nie padło z jej ust. Nic dziwnego, była przecież czystą naturą, witalną i rześką, podtrzymującą na duchu, wpajającą prawdy odwiecznie krążące po traktach, szlakach i ścieżkach jak ta, którą właśnie przechadzał się karczmarz do glowy. Samotna ta podróż z godziny na godzinę przenosiła go w odleglejsze zakątki lasu, zapomniane szlaki, powody, polany, motywacje i prądy myślowe. Te ostatnie wkradły się niespodziewanie na listę gości zaproszonych do wspólnego marszu lecz otrzymały chwalebne miejsce w zamian za ciało, krew i duszę. Ciało, Krew i Dusza nie widziały sensu wspólnej wędrówki, przecież ideał nie musi zmagać się z trudem coraz to bardziej gęstego i nieprzewidywalnego lasu. Jeśli już o samym otoczeniu mowa, to to wcale nie zdziwiło swojego wizytatora, pełną gębą mroczniało, nasuwało na krąg wtajemniczonych wilgoć czy osłabienie, zwane potocznie łzami. Dominik nie był wtajemniczony. Dwa kruki opowiadające swoją balladę na marnej gałęzi, która od zeszłej zimy nie może pobudzić się do życia odfrunęły po niecałej godzinie od chwili wyruszenia Cyca z karczmy. Nie martwcie się, Karczma stała spokojnie, witając przybywających w swoim, dobrze znanym i szanowanym stylu, nic się nie zmieniło. Marsz się nie dłużył, po prostu trwał...
  Cel, o ile taki początkowo istniał, wymalował się niespodziewanie zza ściany leszczyny tak ciemnozielonej, że niemal czarnej. Sytuacja ta, szczególnie dziwna, że polana oblana niesamowicie jasnym światłem słonecznym mieściła się tuż obok, nie wzbudziła w karczmarzu szczególnych emocji czy refleksji, istniała, podobnie jak nowy cel prowadzenia Karczmy. Pewnym teraz było jednak to, że pot lał się strugami i żaden symbol, fraza i uśmiech nie wchodziły w grę przez nieobecność Ciała, Krwi i Duszy. (Tą ostatnią chętnie bym pominął...).
  Obeszło się bez przygód. Spacer pozostał spacerem w samotności, wspomnieniem dnia dzisiejszego, chwilą westchnienia nad nim i analizy zrealizowanych zadań, wytycznych i chęci. Dlaczego zawsze jest więcej tych niedokonanych. Jednak, jesteśmy tu i teraz, a nawet jeśli jestem to nikogo nie obchodzi czy stoję czy siedzę. Może nawet biegam i pluję w twarz szczęściu odwiecznemu, przeklinając jego imię. Kruki powracały ze swojej wyprawy w znacznie większym gronie. Donośne łopotanie skrzydeł, joik niesiony ponad koronami drzew i Korna drzewa stojącego w środku lasu, wszystko to dobiegało uszu Dominika (przysiągłbym, że i pominięta, odpędzona Dusza też jakby dała się rozpoznać zmysłom kiedy ptactwo przelatywało).
  Kiedy powrócił na trakt, chłop wędrowny zwrócił się i krzyknął głośno "ja go chyba znam"!
  Miał rację...
  Natomiast autor odkrył, że to jednak była ta bajka, a płomienie piekielne smagały duszę i ciało.


  *tytuł pochodzi z piosenki "Hearts on fire" - Hammerfall
  *owa bajka to "One way trip to hell", kto miał okazję czytać, czytał. Kto czytał i narzekał, mógł nie czytać. Tytuł w pełni zrealizował się w treści, a ten właśnie tekst... no cóż, jednak wystarczyło wiary na bilet powrotny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz