piątek, 28 października 2011

Quid pro quo



  Westchnienie to wcale nie odbiegało wyraźnie od westchnień już minionych. No cóż, dlaczego by miało jeśli wywodziło się z tej samej rodziny przeżyć i emocji? Jednak było w nim coś nieznanego, odległego i chciałoby się rzec: obcego. Niestety nawet jeśli problematyką jego genezy i opisu (dosłownego czy metaforycznego) była czysta fascynacja to w ostatecznym rozrachunku wracało ono do naturalnych i przedwiecznych wręcz uczuć, a raczej czuć. 
  Wzdychający zatem, przesuwający z wolna nogę za nogą, karczmarz dotarł w końcu do kresu swej wędrówki. Czy czyhała tam na niego zima, której mroźne kroki i trzeszczenie pośród domostw drewnianych już się czuło, czy też inne mroczne zakamarki historii? Nie było znane nikomu kto mógłby Dominikowi pomóc. Tym niemniej przesłanki o krachu pośród nagich bali, upadku z dachu oblodzonego oraz, przez niektórych wiązanym z demonami, obiedzie z bezgłowym rycerzem krążyły pośród gąb takich i innych.
  Westchnień nie było końca, gdy dobry ten sąsiad zasiadł przy kominku jakby nigdy nic - jakby nie opuścił z nieznanych przyczyn przybytku, ludzi, stworów, demiurgów (od siedmiu boleści) i reszty tałatajstwa pijącego na kredyt. Łzawiące te pocałunki, głaskania, zachwyt pojedynczymi kosmykami włosów, czczenie płaszcza i spijanie każdego spojrzenia przerwał wypadek o tyle prozaiczny co fantastyczny zarazem - płacz. Płacz dziecka, który rozpościerał się pośród gór i okolicznych lasów wiecznie szumiących, niezależnych od ludzi i bestii.
  Westchnąłem kiedy przynieśli mi list.

Piszę do Ciebie przyjacielu w chwili mojej bolączki największej. Córa moja, Adela, opuściła domostwo w wigilię Świętej Gertrudy, wiosną swoją siedemnastą. Na znak rozłąki z rodem i przywarami tradycji odeszła z chłystkiem lat dwudziestu paru. Jakże mje taką zniewagę puszczać mimo uszu kiedy chłoptaś bez imienia czy chorągwi, a pal go diabli, bez pasa przy portkach przyjechał! Przyjacielu, do Ciebie się zwracam boś w potrzebie nie opuszczał nikogo. Podaj Ty mi dłoń swą i r...

  Westchnęli inni widząc, że ja wzdychać zamierzałem nad listem urwanym.
-Pieczęć mi na Pszczółkiewskiego wygląda- rzucił ktoś zza ramienia.
-A słowa jakby jego brata, bo to wiadomo, że łoni wszyscy tako...- urwał drugi widząc bezsens swojego argumentu nawet w próżni myśli.
-A może to jeno hecę sobie stroją kiejdy te lelki w górach co jako dzieciak wyjo!- zawołał ten najbardziej pijący na kartkę.
I pomijając ujmę Pszczółkiewskiego Jana, bo pewien jestem jego składni i pieczęci... Córki również, bo.. bo pewien niej jestem, brata jego gniewu i szabli w ręku to najbardziej mnie właśni ta heca porusza.

Bo heca w tym świecie jest niemiłosierna...Jak pisze Taki Jeden: 
– Kurwa! – wrzasnął wreszcie. – Boże! Widzisz i nie grzmisz? Do czego to doszło! Upadły, kurwa obyczaje, zginęła cnota, umarła poczciwość! Wszystko, wszystko zagrabią, ukradną! Złodziej na złodzieju i złodziejem pogania! Łobuzy! Szelmy! Łajdaki!
– Łotry, na kocioł świętej Cecylii, łotry! – zawtórował Kuno Wittram. – Chryste, że też nie spuścisz na nich plagi jakiej!
– Świętości, skurwysyny, ani uszanują! – ryknął Rymbaba

Bo to nie złoto, dostatek czy piękno, a radość, miłość i szczerość skradziono - doda karczmarz znad kufla pustego.