czwartek, 8 lipca 2010

Gwoździe



"Imagination is a terrible thing..."

  Cały pochód zasnuty był dziwną, niematerialną i wywołującą chłodny niepokój mgłą. Przeradzająca się w mgnieniu zmęczonego oka potwory, jak najbardziej materialne, zjawy oraz wszelkie mary senne maź obiegała każdy płaszcz czarny, kapelusz skropiony deszczem, choć bardziej dosadnym słowem byłaby smoła, spięty ciasno włos oraz oczywiście gwiazdę tego poematu heroikomicznego, przeciąganą bordowo-szarymi pasami, dębową skrzynię. Głosy ludzkie, żyjących oczywiście, opuściły miejsce pochówku, pozostawiając jedynie demony, skrzaty i strzygi, które gdzieś w oddali wykonywały ostatnią wolę zmarłego. Zbierające łatwo, jak na cmentarne przystało, ścieżki zmieniały się we wspaniałe kąpieliska wszelkiego rodzaju płazów, insektów, a nawet kaczek. Szkoda tylko, że teraz służyły butom i przydługawym nogawkom żegnających się na wieki ludzi... "Tu nie chodzi o zmiany czy rewolucję" mówił ktoś podczas krótkiej przemowy, cud, że na taką się zdobył, bo szczerze mówiąc wiele ciepłych i wewnętrznych słów nie padło podczas ceremonii. Jakiś wariat wdrapał się na modrzewia rosnącego nieopodal, który przeżył więcej pogrzebów, zebrał więcej łez niż kropli deszczu, zimny, północy wiatr ochłodził go więcej razy niż starą dewotkę szukającą dreszczu i adrenaliny związanej ze śmiercią. Ostatecznie modrzew spłonął podczas pożaru, ale to inna, barwniejsza historia, nieadekwatna do zanudzającej sceny pochówku... Teraz wariat wspomniany miał zostać symbolem, tradycją i hołdem najwyższym, bo pochwyciwszy w rękę trąbkę zmęczoną losem, wysłużoną i wiekową, a wciąż żywą, wytrąbił smętną melodię tańca ludowego. I kiedy twarze zroszone mgłą, rozpalone i martwe wewnątrz zarazem spojrzały zza całunów, uchylając kapelusze w kierunku trębacza coś pękło pośród nich... Nie wygłoszono już ody, nikt nie odśpiewał nieudolnie złożonej przed laty pieśni, a nawet lokalny "mistrz" nie kwapił się odczytać tekstu zmarłego, wbrew woli zebranych. Tłumy, bo wszak trzeba było się pokazać, zniknęły po chwili z pola widzenia, dobre dusze wróciły do swoich zajęć. Złe dusze pozostały na cmentarzu na zawsze. Kłamali...
  -Kapitanie Kaamin... W imieniu załogi okrętu... Składam... - próbował cichy marynarz. Całkowicie niepotrzebnie rozlał butelkę dobrego rumu po błotach ugoru. - Składam hołd roczny, do którego zobowiązała mnie załoga, oto pańskie złoto, wygrał pan... - Po tych słowach i chłopak zniknął z miejsca grozy, która z chwili na chwilę coraz bardziej wypełniała sanktuarium Twórczego Chaosu... Była, bowiem w tym wszystkim odrobina prawdy. Kapitan wszedł w konszachty z samym morskim potworem, olbrzymim i niepowstrzymanym, którego nazwy bali wypowiedzieć się wszyscy kanonierzy, bardowie i kurtyzany portowe. Zakład dotyczył załogi, był niebywale prosty... Okręt pod dowództwem wspomnianego wilka morskiego miał przemierzyć wszelkie morza i nieuszkodzony wrócić do portu matecznego tocząc boje ze wszystkimi napotkanymi statkami. Wspierany energią i mocą fal z pewnością miał tego dokonać, pomimo klątwy i niesławy wśród żyjących, lecz czymże jest ona wobec wieczności oraz hałd złota obiecanych przez bestię. Dopłynęli ostatecznie... Pożyli dwa miesiące w głuchej i niemej nicości... Rozwiali się na wszystkie strony świata szukając życia... Kapitan znalazł śmierć, a kompanii znaleźli jego, otrzymawszy nagrodę oddali mu lwią część, dwa denary, wcześniej przepijając fortunę w karczmach... Pili wiecznie, wszak życie nie kończy się na złocie...
  Po kilku godzinach od odejścia marynarza-nieboszczyka mającego się świetnie, zjawił się gajowy. Przystrojony paradnie, wspierając się na lasce i z powiewającym piórem u czapki niemal zasalutował przed monumentem. Bez słów zbędnych, spojrzeń czy łez... Westchnął jedynie, dość głęboko jak na takiego człowieka i złożył muszkiet Czarnego Kruka na jego własnym grobie. Muszkiet stuknął o powierzchnię i zamarł wraz z właścicielem. Szkoda, nigdy tak naprawdę nie wystrzelił... Miał coś z właściciela... Kroki gajowego, niesione były jeszcze długo po kamiennym trakcie wiodącym na cmentarz. Nic dziwnego, w końcu szlochający mężczyzna w podeszłym wieku, okuty w najcięższe buty raz w życiu żegna swojego ucznia...
  Deszcz ustał na dwa dni, przejaśniło się. Pogoda wracała do normy po, w sumie normalnych, opadach...


Ciekawi mnie jeszcze jedna sprawa, 
Nim odejdę całkowicie powiedz proszę,
Czy za zwłokę, wielka jest kara?
Ja nie zwlekałem, choć może...

Okolice steru woda użyźniała,
Widać być musi jakaś dobra dusza,
Co jakiś czas nad zwłokami stała,
Mimo, że wokół straszna susza...


Nie wspominam wcale darów,
Bo ze mnie wszak odmieniec,
Prędzej wyglądam ognistych ogarów,
A tutaj z jeziora wieniec...


Lasy i morza ukłon składają,
Swojego ucznia widać witają,
Jak jesień kitą wita Wiewióreczka,
Jak sen spokojny, Córeczka... 


  Dominik wstał z chłodu i ziemią pachnący ruszył ku Karczmie.
-Oj nie służą ci chłopie przechadzki po łąkach, mokniesz, wywracasz się i imaginujesz...- tutaj spojrzał w niebo - A ty Księżycowy Mistrzu mało dobry daj... Albo wiesz, nic nie dawaj. Wokół tylko noc dęła, a Mistrz Księżyca śmiał się zza łuny jego pełnej.


*Hołd stworzeniu, pamięci oraz Tobie Mistrzu.

wtorek, 6 lipca 2010

Scoia'tael




  Świetlik wirował swoim tradycyjnym, wieczornym, i pełnym energii lotem pod gwieździstym niebem. Zataczał powolne kręgi szukając reszty swojej rodziny o odwiecznych wierzeniach, powodach i celach wytyczonych rytmem natury. Ten Świetlik jednak został wybrany do grona elitarnego i wyniosłego do tak niebywałego stopnia, że [wulg. męski organ rozrodczy]. Wspomniane wcześniej grono, a parą było konkretnie, po prawdzie później błędnie poszerzonym, przyglądało się świetlikowi wytyczającemu szlak starożytny, znany już pradawnym mieszkańcom, którym magia towarzyszyła błyskiem. Dwie osoby śledząc trakt świetlika nie pozwoliły mu, pomimo oddzielenia, zapomnieć o swojej przynależności i stymulowały otoczenie dwoma, a jakże, światełkami kursującymi po tych samych wytycznych. Kolor ich, co prawda żarem był w rzeczywistości, lecz i on wprawiał w rytm odruchy i mimikę twarzy.
  Brat mój, chłodny wiatr, powiał ku północy, zamknąć miał martwe niemal oczy, lecz miast wprawić w taniec i niezapomniany czas ująć symbolem, przywiał dusze wspomniane już w tym hymnie żałobnym. Prawdę mówiąc żałobnym pozostanie do tej chwili.
  Pieśń wystrzeliła płomieniem, kiedy ciała wytyczyły kierunki świata, a gwiazdy naszkicowały przewrotny obrót spraw. Ich koniunkcja nijak nie współgrała z chaosem (chaosem, a nie Chaosem!) twórczym (, a nie Twórczym!), który królował pośród narzutu nowych trendów (a nie Trendów) [autor odpuszcza dalszą opowieść ponieważ nie ma zamiaru się bardziej ekscytować i podnosić poziom zażenowania].
  Miało być pięknie, miało być cudownie. Omówione zostały Trendy, Twórczy Chaos znalazł swój język, a Wielki Wóz skierował swoje przebłyski w wiadomym kierunku. Jeden wszechwiedzący już wcześniej znał wynik całej pustyni nicości, doliny spokoju przeciętej nudą i drugim światem. Jedna jednak nutka pozostała w umysłach i nadziei. Jeden tylko prąd rzeki płynął w słusznym kierunku, nawet, jeśli trzymał się z tyłu będąc myślą z przodu. Jeden tylko Świetlik trwał w romantycznej aurze, wspaniałym geście. Dlaczego i w jakim celu, zapytasz zapewne dociekliwy czytelniku i wspaniała czytelniczko? Odpowiedź jest prosta: Lubił Wiewiórki...