poniedziałek, 31 maja 2010

Znów zamieć



Wiecie, i to nie jest ważne, że mowa tu o Błyskawicy, Burzy, albo Pozorach. Tak samo niewiele zmienia się sprawa kiedy odniosę to do Jeziora, Nimfy i Ishtar. To jest po prostu świat wymyślony, żyje jedynie w mojej głowie więc dlaczego do cholery znika?

  Dominik podniósł się z podłogi, nieco potłuczony i zdezorientowany. Myśli wróciły na tyle szybko i boleśnie, że przyniosły świeże informacje i niezaśmieconą niczym prawdę. Pachniało sosem czosnkowym. Z oddali dobiegał dźwięk tłuczonego szkła, opadającego krzesła czy ławy oraz kilka nieco głośniejszych grzmotów. Każdy głupi obstawiłby opitego biesiadnika. Każdy głupi wygrałby wtedy fortunę w zakładzie. Każdy głupi nie skomentowałby sytuacji. Każdy głupi żyłby dalej i kroczył pewnie ścieżką dochodowej głupoty. Cyc nie był głupi, a tak mu się przynajmniej wydawało...
  -Wiesz, że czterech mężczyzn w średnim wieku zostało porwanych podczas obrad rady miasta... Tutaj, niedaleko- mówił stary Zawydło do swojego towarzysza, jeszcze z czasów wojny domowej. -Podobno jacyś młodzi gotują się do walki z rządzącymi. Ha! Szykują się zmiany Bonifacy, ciekawym czy dane nam będzie spoglądać na nie stojąc o własnych siłach...- zakończył dziadyga sapiąc niemiłosiernie nad pieczenią.
  "Na zamku Mongraf zjawił się dnia 15 maja szlachetnie urodzony pan Jan z Obuczy. Gościł u miłościwie nam panującego księcia Roberta dni 4 i tyleż samo nocy. Wyjechał prędko, zażywając gościnności, wygód i zabaw, bo warto nadmienić, że bale urządzane były z nocy na noc. Nic dziwnego, święto córki wielmożnego Roberta świętem całego księstwa" pisał w swej kronice mnich z zachodnich krain. "Otóż zaraz po wyjeździe zauważony został ubytek w skarbcu. Nic dziwnego rzekłby każdy głupi, wszak uczty ciągną za sobą konsekwencje. Jednak ubytek na tyle został przypisany złej mocy, że opiewał na rodowy klejnot i nie lada gratką było ów posiadać... Nie trzeba było wiele czasu aby powiązać tajemniczą wizytę Jana z Obuczy z ubytkiem w skarbcu. Trochę jednak więcej potrzebowali rodzice, dwór i medycy aby ujrzeć "zniknięcie" innego klejnotu acz nie pozbawione przybytku... w innym skarbcu."
  Dzionek wstawał rześki. Uciekające przed wiatrem chmury odsłoniły błękitny nieboskłon przeszyty promieniami słońca. Stary młynarz budził się po całonocnym święcie.
  Rześki dzionek zbliżał się ku końcowi. Uciekające przed wiatrem chmury zakryły czerwony nieboskłon przeszywany promieniami dogorywającego słońca. Stary młynarz zasypiał po kilkudniowym święcie, a codziennie przecież było coś godne świętowania.
  Karczmarz od dłużej chwili opierał się o ladę. Nieco się kleiła, a lewa jej strona była wystarczająco obita i zmęczona egzystencją, że wymagała napraw. Wszystko to jakoś, łącznie z całym światem, omijało Cyca, szukało posłuchu w innym miejscu. Zapewne znajdzie się ktoś, kto tego uważnie wysłucha i wspaniale opisze. Jedna jednak myśl trawiła i pochłaniała Dominika bez reszty: "Czy koniecznie półidiotom, musi się ułatwiać życie?"

I z tym niedokończonym tekstem zostawiam Was na kilka dni... Nie przejmujcie się. Mój stróż śpi sobie spokojnie, bo znalazł inną hierarchię wartości... Może to i lepiej?

*Ostatni cytat: Andrzej Waligórski - "Stróż Jasia" - polecam, podobnie jak inne teksty

sobota, 29 maja 2010

Szczęście jako sens życia, czy sens życia jako szczęście?



"Mówić, że ją znałem, byłoby przesadą. (...) Znałem takich, którzy twierdzili, że od razu, od pierwszego spotkania czuli powiew śmierci, kroczącej za tą dziewczyną. (...) wiedziałem wszak, że zwyczajną nie była - dlatego usilnie starałem się wypatrzeć, odkryć, poczuć..."  
Jaskier  
"Pół wieku poezji"

...autor, cytat i okoliczności nie są bynajmniej przypadkowe. Podobnie jak i dzieło cytowane.

  -Ponad gór omglony szczyt- śpiewali we Włościach i na szlaku długiej wędrówki. Celem jej było niewyobrażalne bogactwo i sława. Po drodze nie zważali na suche i ostre gałęzie raniące twarze, białą maź sprowadzającą śmierć na swoje ofiary oraz zagadki poprzecinane rozmowami, odorem nieświeżej ryby oraz blaskiem księżyca, który lustrował jedyną wysepkę głębokiej jaskini. Wydarzenia te przyniosły koronę, a powiem nawet, że koron wiele. Mi jednak najbardziej podobała się ta, którą blask słoneczny rozświetlił nawet w obliczu sypiącego się nań gruzu.
  Tajemnicza mgła piwnicy "Wspaniałego Cyca", a po prawdzie jej cisza została przerwana przez odgłosy kroków, wpierw po kamiennych schodach, przechodzące w brukową posadzkę, a na drewnianym podeście kończąc. Dało się po chwili usłyszeć ciche sapnięcie czy westchnienie... Pomieszczenie napełniło się silniejszym aromatem starego i wysłużonego drewna. Stojak, dębowy i ciemny, poruszył się nieznacznie i obwieścił, że jego męczarnie oraz katorgi się zakończyły. Beczka z winem powędrowała z niosącym ją pomocnikiem tą samą drogą co on na górę, do bawiących się wszędzie ludzi.
  Karczmarz znikał często w tłumie ucztujących, obwieszczał co jakiś czas, że wciąż żyje serwując nowe to dania i trunki. Przerywał też często monotoniczne okrzyki, nawoływania oraz toasty swoimi pozdrowieniami. Kiedy wracał jednak z tej bezładnej masy ucztujących, siadał na starym krześle o chwiejącej się wiecznie nodze w niewielkim pomieszczeniu tuż za ladą i przechylał z wolna kufel wlewając w siebie złoto składał całkowicie inny toast, modlitwę.
  Walery i Bolek, pierwsi piloci drugiej eskadry zaopatrzenia "Neuron" pędzili co sił z meldunkiem. Mijali Księżyc, zawadzili później o Syriusza, bo, jak tłumaczyli, zniosło ich trochę z kursu, ale to przez niedokładność wywiadu. Mknęli szybkim lotem, przecięli atmosferę z zadziwiającą prędkością, a później już przyszedł raj dla gońców myśli umysłu jak oni. Drzewa ominęli niczym rzadkie brzozy zagajnika nad traktem, a nie największą puszczę tego świata. Zieleń, nocne krzyki mieszkańców odwiecznego i nieprzebytego lasu tylko śmignęła im przed oczami, podobnie jak sowa i leśne licho pałaszujące właśnie skradzione jabłka. Bardzo świeże i soczyste jeśli mam być szczery (autor odkłada ogryzek). Teraz przyszedł wodospad miedzy skałami, a ponad głową szczyt, lodowata woda przecięta w "ćwierć mgnienia" nawet nie zauważyła rozpalonych głów posłańców. I dalej! Przez płot, pierwsze pasmo ominięte, trakt szumi liśćmi i pozostałościami po wiosennych porządkach, jeszcze kurz nie opadł dostatecznie po przejeździe karety zdobionej błękitem i złotem, a ci dwaj już przeskoczyli ponad zamkiem, śmiejąc się ze strażnika, którego przyszły zabójca króla właśnie ogłuszył znalezionym w okolicy kijem. Koło młyńskie, na rzece, która już nie jest rzeką, a jedynie ściekiem przyspieszyło wyczuwając tych dwóch szaleńców, było przyzwyczajone, że o tej porze właśnie będą przelatywać i zaburzą cykl pracy. Nie zawiedli i tym razem.
  -Wariat...- opisał Walerego Bolek kiedy wpadli na cel dość niespodziewanie, wykonując tym samym misję. Pęd ich sprawił, że kiedy Cyc zamierzał się do powrotu na salę jego myśli powróciły z krótkiej wędrówki po światach dalekich i bliskich. Miał nadzieję, że teraz, kiedy wyjdzie na salę biesiadną ujrzy eksplozję półrocznej magii i tańca. Nie dane mu było sprawdzić... Padł rażony swoim umysłem na ziemię, a Walery chichotał jak nieśmiała dziewczynka swojej pierwszej nocy. Pod szafą Dominik ujrzał zachowaną na specjalną okazję butelkę wina. Uśmiechnął się i nie wstawał. Postanowił czekać.

*Nic tutaj nie jest przypadkowe...

wtorek, 25 maja 2010

Pie?

 
  -Wiesz- zaczął swoją opowieść karczmarz - byłem kiedyś w odległych stronach. Wędrowałem po odległych granicach świadomości, zwiedzałem zapadnięte świątynie kamienne, górskie stepy przepasane wąskimi ścieżkami lodu, biegłem niczym ogień przez lasy nieprzebyte, a królował mi księżyc, zew i joik. Kiedy w końcu mojemu zmęczonemu spojrzeniu ukazał się w blasku chwały i wspaniałości dom skąpany w łąkach zamarzniętych odetchnąłem tym zimowym powietrzem, wiedzieć Wam trzeba, że to zima była.- tutaj Dominik przerwał na moment przypowieść, bo pociągnął obficie z kufla stojącego tuż przed jego nosem. Krystalicznie złoty płyn popłynął i... wiecie jak to dalej jest. - jak rzekłem poruszył mnie widok ten niezmiernie. Mmm... spędzonych późniejszych dni opowiedzieć nie podołam, bo wiele snów i mar przewinęło się przez te oddalone bardzo stepy, śnieg topniał nadwyraz szybko, demony i skrzaty leśne ulatywały z wolna. Uniesiona raz nawet strzecha chciała odlecieć, ale mocno trzymana jeszcze pokrywą niestopniałego całkowicie lodu została. Kreśliły zatem strużki deszczu wzory na okiennicach, a po chwili nawet słońce wspierało władczynię domu oraz wędrowca - chciałoby się powiedzieć, że tutaj, notabene przy kolejnym łyku, karczmarz uśmiechnął się... Równie możliwe jest to, że był to refleks świetlny czy uznanie dla trunku.
  Rozmowa leciała jeszcze długo, snuta jak gawęda i zamknięta niczym ostatnia wola marynarza z tonącego statku pochowana w butelce taniego rumu.
  -Taniego rumu bych nie wypił- odpowiedział jeden z biesiadników kiedy przybysz z północy wspominał swoje wyczyny w karczmie. Inny znów parsknął śmiechem na kwestię kulbaczenia konia po kilku głębszych przez gońca królewskiego. I było znacznie więcej przypowiastek, a to o malarzu, który uwieczniał smutne kobiety, później chędożąc wesoło i grzebiąc w ogródku. Nadleciał niskim pułapem sen biesiadnika, gdzie plony były niesamowicie obfite, bogate w złoto i srebro, przepasane bursztynem, skropione bimbrem.
  A Cyc tak słuchał i słuchał i kruca zech smutno mu się zrobiło. Powiedział w końcu -Nie, Panowie! Też się wam zachciewa lania w gardła, a później głupot z ust. A ruszyłbyś sam, zrobił jak myślisz, a jak już skończysz to przyjdź i napij się ze mną, bo mnie tak od kilku dni suszy.

środa, 19 maja 2010

Upodobania... nie tylko tytoniowe



  Kiedy deszcz zraszał rozgrzaną twarz Dominika biegnącego po trakcie wprost do karczmy ten nie zważał na wszechobecne kałuże czy przeszkody.
  Kiedy pot wstępował na czoło, ręce opadały ze zmęczenia, a zegar wybijał północną porę, Dominik podający do stołów nie wahał i nie wzbraniał od pracy, nie wyręczał się pomocnikami,
  Kiedy po wykonanych zadaniach zbliżało się popołudnie, bezchmurne niebo wytyczyło szlak karczmarz postawił ostatnie dwa kufle na ławie i zasiadł za nią i wypił zdrowie, nie miał złudzeń.
  Kiedy nadszedł 12, a później 8 również nie zabrakło Dominikowi myśli, pamięci czy wspomnienia. I tym więc razem opory czy problemy zniknęły w szarudze dnia codziennego.
  Kiedy list nadchodził zraszany łzą i westchnieniem brak było zastanowienia czy rozrachunku. Po chwili goniec już pędził z odpowiedzią... I dane mu było jeszcze wielokrotnie przebyć daleką drogę.
  Kiedy w końcu pamiętna gorzka czerwień zrosiła usta...
-Rzekłbym był to poranek biegnący szybko ku południowej porze...-

-Która to godzina chłopcze? Powiedz, bo niedowidzę...- zapytał starszy mężczyzna w prostym stroju siedzący w karczmie. Zabawne, karczmarz doskonale wiedział, że dziadyga zna porę. Po co więc pytanie?
-Południe- odrzekł po chwili. Zapewne jedynie w myślach, bo bardzo cicho. Komiczne już wręcz, kiedy spojrzał w miejsce gdzie przed chwilą była dobrotliwa twarz człowieka zmęczonego życiem ujrzał pusty kufel po... małym piwie.

  Kiedy brak było słów zapisanych, spojrzeń niezarejestrowanych i ruchów nieobjętych konwencjami zapanowało uczucie ignorancji.
  Kiedy noc nadciągnęła sromotna, spojrzał Dominik poprzez dym fajkowego ziela przez okno i odmówił cichą modlitwę.

-Spóźniłem się?- wpadł niczym wystrzelony z procy mężczyzna odziany na czarno do karczmy. Ściągnął wymyślny płaszcz i prędko powiesił na haku sosnowego wieszaka. Roztarł ręce i zbliżył je po chwili do kominka, na dworze było diablo zimno jak na maj.
-Tylko kilka minut, zegar niedawno wybił 12, a słoneczko poprzez chmury widocznie zaczyna opadać- odrzekł najsyciej zastawiony stół oblężony przez najdostojniejszych (choć jedynie z pozoru, bo ochlajmordy niesamowite z nich) gości.

  Kiedy zabraknie słów i czasów
  Kiedy monarchowie skłonią się nisko
  Kiedy będą dorośli miast bobasów
  Kiedy opowiesz już wszystko
  Kiedy mosty zostaną zerwane
  Kiedy poznasz czystości smak
  Kiedy sekrety zostaną ukazane
  Kiedy dostaniesz godziny znak
  Kiedy w końcu brak nocy docenisz
  Kiedy nareszcie wilk zawyje
  Wtedy nieużyteczne rośliny wyplenisz
  Wtedy nadstawisz gładko szyję...

-Ach, już wieczór- oznajmiła ława. Jak się okazało to wspomniany przybysz w czerni wyczołgiwał się spod niej i przekazał cenną informację, która jasna dla pozostałych obecnych nie była oczywista dla pijących. Jednak prawdziwa niesamowicie zmusiła do przygotowania się do drogi.
-Minęło popołudnie, mija wieczór...- wyartykułował z niemałym trudem inny, już nawet przepasany jak trzeba.
-Żyjcie waszmościowie!- krzyknął będąc już na osiodłanym koniu. Szybko więc jego kasztanowy ogier pogalopował traktem roznosząc narzut burzy i ulewy po przydrożnych zagłębieniach i polankach. Dostało się rosnącej nieopodal brzozie, a i zając zabłąkany nad traktem otrzymał razy z kałuży. Mężczyzna pędził niczym ten... Jak mu tam było? Mówił o nim karczmarz kiedy wyjeżdżali...

-A ja będę jak cień, nie mam chyba nic innego...- powiedział Dominik w ślad za ostatnim gościem opuszczającym "Wspaniałego Cyca". Jednak adresatem nie był ten czy inny bywalec. Jedynie kremowo-zielony szal, który wypłynął jakoś przed zmrokiem. Bo warto dodać, że słońce wędrowało cały czas po niebie i ślad swój zostawiło na ziemi wokół suchego pnia gdzieś głęboko w lesie, nieopodal jeziora. 
   
 

niedziela, 16 maja 2010

Slaanesh

Jak już to zwykle bywa, chorał poniższy jest puentą całego tekstu jednak i tym razem odważę się na kilka słów.



  Popołudnie dawało o sobie znać zmęczeniem i mętnym powietrzem. Atmosfera ostatnich godzin swobody dobijała serca i umysły zebranych, szczególnie, że było ich wielu ze względu na potworną ulewę na zewnątrz. Równie mętne co powietrze niebo przywodziło na myśl raczej późno jesienną noc mroku i zjaw niż zbliżających się dni do rozkwitu, do pięknego święta Lammas. Kolejne i kolejne krople atakowały z podobną jak wieki temu zawziętością i coraz bardziej zmuszały do szukania ucieczki od zadumy i czarnych myśli do czarnych kufli i zadymionych pokoi. Witane do tej pory z wielką emfazą, mimo że podbudowaną silnym argumentem przybycia nowych wędrowców pełnych wieści, legend i historii tego demonicznego popołudnia teraz jedynie były pełne krytyki i lekceważenia, zarówno nowych jak i starych przyjaciół. Pełne już stoły i osobne pomieszczenia z radością witały balastujące, chłodne powietrze gór ponad miły żar kominka buchającego tańcem. Jeśli już o tańcu mowa, to nikt nie zasilił parkietu, bo ani na to miejsca, a szczególnie chęci nie było, tak więc jedynie wędrowny bard pobrzękiwał w tle smutną melodię, dostał zań kawałek mięsa i kubek cienkusza... Zapowiadała się niniejszym mroczna noc, pełna westchnień, kropli deszczu na okiennicach i podmokłej okolicy. Wizja słonecznego poranka, orzeźwiającego powietrza została w niewielu umysłach. Na piętrze nie było jej jednak wcale mało, bo w akompaniamencie wertowanych ksiąg tworzyła idealny wręcz obraz myśliciela wspaniałego. Obłuda? Nie... prędzej ignorancja, i to całkowicie niepotrzebna. A przynajmniej tak określał i tłumaczył siebie karczmarz.
  Pukanie do drzwi. Puste echo odezwało się po pokoju. Gobelin zaszemrał starą melodię i zabłyszczał w wątpliwym świetle rzucanym przez wysłużoną świecę. Dębina po chwili spokojnie zetknęła się ze ścianą, ta odezwała się skrzypnięciem i poruszyła portrety budząc lokatorów. Dominik odwrócił się w kierunku wejścia, mrok padł na jego twarz, bo pomieszczenie było ciemne niemal całkowicie, wolne od niepotrzebnych refleksów. Poza tym jednym, jedynym, który królował nad księgą.
-Herbatę przyniosłem- odezwał się głosik cichy, wyraźnie zmęczony i zrezygnowany
-Połóż proszę...- odrzekł karczmarz wskazując miejsce na niewielkim stoliczku okraszonym bordowym obrusem
-i nie wpuszczaj nikogo-dodał widząc chęć zabrania głosu przez pomocnika -nie chcę dzisiaj gości
Chłopak skinął na znak, że rozumie i zamknął powoli drzwi, nie chciał przeszkadzać.
  Dominik skończył filiżankę herbaty nad otwartymi stronicami jednak pochłonięty myślami i marzeniami. Wędrował właśnie gdzieś po słonecznej, letniej łące na granicy lasu zielonego i błękitu nieba. Balastował między snem, a jawą oraz tym dziwnym i niespotykanym uczuciem magii. Nie znał jego źródła, jednak czuł w głębi siebie, że powinien rzucić się między drzewa i gładko smagane wiatrem oraz deszczem od wieków całych głazy, by dotrzeć tam gdzie mógłby odczynić urok Leśnego Licha, nie zaś przyjąć nagrodę Waltera Scotta...
   Pukanie do drzwi. Puste echo odezwało się po pokoju. Gobelin zaszemrał starszą jescze melodię i zabłyszczał w wątpliwym świetle rzucanym przez kończącą swój żywot świecę. Dębina po chwili spokojnie zetknęła się ze ścianą, ta odezwała się skrzypnięciem i poruszyła portrety wskazując po raz kolejny przedstawienie lokatorom. Dominik odwrócił się w kierunku wejścia, mrok padł na jego twarz, bo pomieszczenie było ciemne niemal całkowicie, wolne od jakże potrzebnych refleksów. Jeden tylko z nich królował nad księgą, a tego było już bardzo mało.
-Herbatę przyniosłem- melodyjnie obiegł pomieszczenie głos, który w głębi siebie był najczystszym metalem jaki kiedykolwiek krążył po świecie. Świecie Dominika.
-Połóż proszę...- odrzekł karczmarz podnosząc głowę jakby chciał wskazać sufit jednak to nie o sklepienie chodziło i o dębinę układającą się we finezyjne wzory. Był w tym jednak gest i wspomnienie*.
- I nie wpuszczaj, nikogo - dodał z trudem krztusząc słowa kiedy zauważył energię w ruchach gościa. Po chwili esencja spotkała gardło karczmarza i dała się poznać jedynie z zewnątrz.
- Czy ty naprawdę myślisz, że oni wzlecą z czeluści do nieba? Wierzysz, że wiatr powieje i zabrzmi błyskawicą przepotężną? Marzy ci się sztandar w lewej ręce, prawica z okraszona szablą i wiwatujący tłum za plecami podczas defilady po zakończonym Ragnaröku?- zapytał z pogardą ten głos wewnętrzny. Nawet sam Dominik nie wiedział czy to gość czy już jego podświadomość. Odpowiedział jednak gardłowo, werbalnie. Otwarcie:
- Nie panie stwórco, ja jedynie chciałbym aby spojrzenie padło w oczy... Nie zaś na oczy. -
- Zaiste chędogo- stwierdził ze śmiechem w głosie przybysz wyraźnie rozbawiony żywą reakcją karczmarza.
  Długo jeszcze rozmawiali, o wiele, wiele przyjaźniej, a wręcz bezgranicznie. Dowiedzieli się o sobie najróżniejszych rzeczy, nie wybaczyli ani jednego błędu dotychczasowego i zgłębili temat podróży po śmierci. Zostali znajomymi, bez tajemnic czy niepewnych słów.
  Dominik dowiedział się ostatecznie o kruchości i lekkości. Poznał skrywaną prawdę, kilka tajemnic oraz prawd życiowych. PRZEMYŚLAŁ i posiadł myśli jakich nie spodziewał się wiekami całymi mimo pewności o ich bliskości czy popularności w maskaradzie codzienności. Ostatecznie dowiedział się, że imię przybysza brzmi Slaanesh, Książe Pożądania, do tej pory znany jedynie pod symbolem Plugawiciela Zmysłów, co wpierw nie zasługiwało nawet na pozdrowienie Nove, które i tak uzyskał. Jego brat miesiąca... -również-

*Jeden z pierwszych wpisów, okraszony Leonardem Cohenem i "So Long Marianne" (Środa, 30 Grudnia 2009)

sobota, 15 maja 2010

"Zapiski Demona"

Jak zapewne się szybko przekonacie tekst jest wyrwany z pewnej spójności i powiązań fabularnych z "Karczmą..." lecz przez dziwny sentyment zdecydowałem się umieścić.



 Linia brzegowa załamywała się z roku na rok. Stojący w oddali kościółek barokowy opiewał swoim majestatem okolicę zieloną od lasów i łąk. Nic dziwnego, mieścił się na najbardziej wyniesionym pagórku i nawet najstarsi mieszkańcy pamiętali o świetności, wyższości nad innymi... lecz innych już nie było.
  Kiedyś, w czasie pięknym, roku 1685, słońce świeciło niemal w zenicie. Bezchmurne niebo oraz przestworza przecinały szybkim lotem mewy pokrzykujące i jaskółki zwinne, witalne. Okolica zamieszkana bardzo licznymi familiami i pełna od zaścianków rozlewała wesołe twarze między gąszczami, traktami i pagórkami. Liczne kapliczki, kościoły oraz świątynie dawnych ludów i wyznań bez trudu można było odszukać, a kultystów nagrodzić spojrzeniem życzliwym za wytrwałość.
  Nadciągnęły jednak czasy niepewności, decyzji i zawodów. Odwieczny, teraz czekający na fale morskie zabytek kultury nie został przeniesiony ze swoim wiernym ludem w głąb kontynentu, za postępem, wolą ogółu i "wiedzących". Nawet namawiał do pozostania, zignorowany chciał dołączyć się do pochodu czy przejazdu rydwanu historii. Zrezygnowali z niego, a on zrezygnował z przejazdu. Czy ustąpił swoją działkę i działkę w nowym świecie? Tego nie wiedział ani On, ani ostatni kapłan, który hołduje w tym kościele.
  Po wiekach nadszedł lód i zniszczył kościół rozsypując jego kamienie, mury, bruki i drzazgi po świecie.
  Po wiekach kolejnych został wokół jedynie piasek i ogień z nieba płonącego słońcem. Po ruinach świątyni i kościach kapłana szumiał tylko pył lecz o tym nie wiedział nikt.
  Po godzinie wydającej się wiekami całymi przyszedł koniec. I nie podziwiał go nikt.

środa, 12 maja 2010

Z okazji tysiąca wyświetleń...

Słów kilka...

"15:30"

Czerwień zabarwiła usta czerwone,
gorzki smak ukoronował umysły rozmarzone.
I wtedy włos spłynął z wolna
na ramiona chłopca tego
czas niczym bryła solna
zatrzymał się dla niego
Złoto zaćmiło wspaniałe oczy złote
Ciekawsze jest jednak to co było potem... 

Niniejszym dziękuję wszystkim za ten pierwszy tysiąc, cieszy mnie, że jednak ktoś odwiedza Karczmę... . Zapewniam, że jeśli tylko siły pozwolą, inspiracje nie znikną, a czas będzie płynął możecie spodziewać się wpisów. Tymczasem życzę wspaniałego wieczora i przyznaję, że jest to piękny prezent z okazji imienin :). 
 
   

poniedziałek, 10 maja 2010

Niemodny już luksus i Kwestia



  Ponad szaleństwem poszukiwania nowej, niezwykłej i bardziej ludzkiej w swoim zwierzęcym wydźwięku natury, która daje to poczucie spełnienia i odkrycia siebie na nowo królowały krople ledwo co słyszalne. Fortepian dowodzony przez wirtuoza o białych włosach wprawiał w hipnotyczny wir i nieopisany trans przebywających we filharmonii. Wykładany kaszmirowym materiałem o aksamitnym dotyku i niebiańskiej fakturze sufit zabierał gości w podróż do świata finezji i rzeczywistego pozornego szczęścia. Wystarczyło tylko słuchać...
  Spojrzenie lekkie bywa zawodne, gest i ludzkość nie oddadzą życia i czasu. Milczenie, tak, ono pozwoli poznać symfonię graną od dawna aż po wieki. Nie zabieram Ci tego wszystkiego, co zabrane zostało mi w świecie lodu i pyłu. Jednak, popatrz proszę w oczy, nie na oczy i możesz mnie powiesić. Przedstawienie trwało jednak nadal, unoszone serca wielbicieli sztuki pływały w błękicie oceanu marzeń i doznań. Wszyscy wokół nie wydawali z siebie ani jednego dźwięku pełni szacunku dla tej chwili, a może... może zwyczajnie woleli milczeć, bo to najbardziej ich satysfakcjonowało.
  Około południa zgasły ostatnie świecie, a kaszmir zamienił się w mrok i zamarł w swojej krainie, której cena jest nieznana. Okazało się jednak, że mrok, ciemność, nie ta gładka i perłowa, a szorstka, twarda i zimna pozostały z grajkiem ulicznym na dłużej, a kaszmir przestał być tym czym był. Zabawne, bo gdyby był tym czym był, to nie byłby tym czym jest.
  Za oknem karczmy szalał wiatr i nadchodziła kolejna deszczowa noc. Ciepło mimo wszystko uderzało z każdego kąta i szczeliny. Bogato zastawione i oblegane stoły oraz podłoga kontrastowały z stojącymi nieruchomo palami płotu. Nawiązywały pieśń starego lasu z kołysanymi koronami na tym wichrze czasów. Nie to jednak było ważne. Dominik siedzący w swoim pokoju obserwował jedynie naturę, tą wypełniającą rozkazy jedynej swojej pani. Magna Mater snuła swoją nić, a ta falowała z podmuchami na cały świat, zielony, lodowy i czerwony od ognia. Cały świat... cały świat...
 Cały świat opierał się na kwestiach gustu i upodobań. Cały świat rządził się rozumem. Cały świat rządził się sercem. Cały świat nie słuchał jednak fortepianu i nie oglądał kolejnej nocy "Pod Wspaniałym Cycem" pomimo, że ten sam kaszmir zdobił zarówno sufit filharmonii jak i karczmy, niezależnie od wyglądu pozornego.
  Pozory... Jeśli już o pozorach mowa to niech będą one przeklęte, a... więcej już nie powiem, bo zagrzmi znów nie, a... O! Znów się błyska.

poniedziałek, 3 maja 2010

Drugie Piętro



"-Kiedyś świat był większy.
-Jest taki sam, tylko skarlał."
 Piraci z Karaibów 

  Rozległe lasy i polany nieprzeniknione przeplatały się na oczach Dominika podróżującego w odległe strony. Jego wierny, czarny wierzchowiec mknął pośród towarzyszy w rytm prowadzącego potoku. Do źródła... wszystkiego. Wszystko... na Wszystko przyjdzie czas.  
  Strudzeni dotarli. Wychylili kilka głębszych, przygotowali obozowisko pachnące świeżym drewnem, ciepłem kominka, który w mig zapłonął oraz typową górską atmosferą. Wieczorem ukazało się wiele twarzy, wiele znanych i jedna pachnąca tajemnicą oraz, o czym przekona się... niebawem. Dym parł prostym więc słupem ku nieboskłonowi nie przepasanemu ani jedną chmurką. Znów zaćmienie. Bory wokół obozowiska zaniosły się kryształem zachodu, który uchwyciło to spojrzenie błagalne i proszące każdą swoją chwilą egzystencji. Kilka przypadków i splotów losów. Kapitan się mylił, ja nigdy! Hej, nalej kolejkę, dalej, niech obiega w koło i cieszy leczniczym swoim pochodzeniem! Wiwat wszystkie stany i stan nasz kochany! Gwiazdy zabłysły na nieboskłonie przecinanym później błyskawicami. Odszedł wczoraj? A może dzisiaj czy jutro? Odszedł w czasie na pewno porządek i nieład ładu rzeczy martwych i żywych wiecznie. Hej, lej szybciej i nie rozlewaj! "Ponad gór omglony szczyt". Śpij spokojnie, czujecie to widzicie, przybyli wszyscy: Tzeentch - Pan przemian i dróg, Slaanesh - Pan przeklętych ****, Zjawa przepędzona w "Strzale...". Wielu innych, jednak znów nastał zmrok.
  Muzyka odbijała się od ścian budynku. Zniknęli wszyscy znani, pozostali nieznani. Światło słabo przenikało las głów, rak i macek chaosu. Zabawne, tyle splotło się na to co się wydarzyło, a jednak wszystko mogło potoczyć się inaczej. Mylisz się panie Murphy! Pozory...
  Po wirze przyszedł czas na uspokojenie. Chwile zadumy i wspomnień skierowały się nareszcie w kierunku. Kap-kap, mgłą zasnute lasy skrywające staw znany i nieznany nikomu. Poranek zamieniający świat w obraz fanatyka maskującego swoją wizję kroplami tajemnicy demona. Spójrz na ten obraz uchwycony niedawno i wspomnij. Blask słońca przetrwa wiecznie, zachód taki jak ten nigdy. Blues odległy, Dom bliski i odległy. 
  Stąpali niepewnie słysząc szum rzeki, ten sam co kiedyś. Bulwary i kamienie. Rodzina i przeklęte utrzymywanie pozorów.

-A jak myślisz?-. Sen...