środa, 28 kwietnia 2010

Omdlenie



  Popołudniem słonecznym acz wietrznym, co mąciło spokój i przyjemny wydźwięk pory odpoczynku przybył do karczmy kolejny już gość. Dosiadł się ów waszmość do innych podróżnych rozprawiających o przygodach i fantazjach swoich, przyznać trzeba, mało wygórowanych. Nosił on kontusz dość długi i prosty w swojej budowie, barwy złoto-brązowej. Przepasany był bogatym zdobieniem, a stonowanym zarazem. Włos jego czarny, wąs podwinięty... sylwetka jego przywodziła na myśl rycerza, bo powiedzieć trzeba, że wysoki był i barczysty. I tutaj kończyła się groźna i porywcza z pozoru jego postać, bo gdy zawołał o miód głos zaczarował wszystkich i prędzej posądzałbyś go o barda w przebraniu jak o wojownika pierwszego w całych tych krainach smaganych wiosną nieustającą i... gwałtowną w wydarzeniach jak i pogodzie.
  Opowieść snuta do połowy nocy opiewała wydarzenia z odległych dość miast i osad. Barwne, pomimo ciągłego cienia i mroku, pełne akcji, osłupienia i przerażenia ogromem niewybaczalnego niemal, a na pewno potwornego do zniesienia bólu i niewygody sceny królowały w tej gawędzie demonów. Rozboje i tłuczone szkło? Nie żartuj cerbin, karczmy tym żyją. Żyją powiadasz? Dlaczego więc wiek młody cierpi coś co nie do końca rozumie? Dlaczego nie ma wykidajły mogącego stanąć murem przed drzwiami do lokalu z grubym kijem nabitym gęsto gwoździem. Kto ukołysze do snu kufle nocą kiedy rządca śpi daleko za oberżą, a pomocnice rozpaczają nad swoją niedolą. Gdzie do cholery jasnej podziała się opatrzność i ta ostoja roniąca łzy za Świat cały? Nad horyzontem, mówił dalej przybysz Krukiem zwany, unosiła się burza, grzmiało, a szczęk żelaza był donośny. Rzekłbyś tony stali przetaczały się po niebie grożąc i zmuszając do poddania. Karczma nie poddała się, poniżona i pewna swego, pewna, że nic gorszego Jej już nie spotka. Lichwiarze coraz częściej kręcili się w swoich umoczonych w krwi swoich ofiar płaszczach. Starych, ciągle pamiętających pierwszy dług, którego sam niewolnik spłacić nie może. Hańba, którą wcześniej obarczony był lokal owy wróciła w jeszcze prostszej i wyzywającej formie. Jednak tym razem nie był to jakiś tam przybytek, a pełno wartościowy obiekt. Przetrwał sam pomimo ataków, autodestrukcji i niepowodzenia w kontraktach. Stał Silną Stopą na niepewnym gruncie. Nawet udało Mu się stać pośród najlepszych, ba w oczach moich być niedoścignionym ideałem.
  Tak właśnie opisywał Kruk karczmę odległą w czasie i miejscach. Lecz pewien był, że jest to właściwe miejsce i właściwy czas. Wiedział, że to co wydarzył się kilka lat temu w orgii pijaństwa, nierządu i strachu nie miało prawa  mieć miejsca w lokalu, który byciem zauroczył każdego.
  Dominik przysiadł się do stolika tuż po pierwszych słowach. Lubił słuchać o okolicy, którą w miarę upływu lat poznawał lepiej, podobnie jak swoje progi. Nie siedział spokojnie. Wirował i szumiał niczym muzyką nazywany gwar w głowie Ryśka. Brakowało mu słów, a przecież potrafił pleść sentencje. Wszelka myśl przelatywała pośród innych, równie ważnych lecz wartych pominięcia. Purpura wstąpiła na niewidzialna twarz, oczy zaszły krwią i łzami niemocy. Ból i uczucie najwyższe. Przysięga złożona na wieki, przypieczętowana odtrąconymi ramionami.
  Stał w swoim oknie pomimo czającego się za koronami i szpicami drzew poranka. Myślał usilnie. Wiedział, że nie było mu dane wspomóc karczmy, o której mówił Kruk. Jednak nie dawało mu to spokoju ducha i możliwości oddechu, bo to żyło w nim ciągle. Czasami... czasami żałował, że wysłuchał tej ballady niepokoju lecz myśl wtem jedna wstępowała w umysł. Zrozumiał, że coś to znaczyło i nie nastąpiło przypadkiem. Otrzymał w darze prawdę, którą zachował w sercu na najważniejszej kropli krwi swojej. Wracał do niej wielokrotnie. Postanowił nigdy nie zezwolić na ruinę psychiczną "Wspaniałego Cyca"... Jego pełnego wymiaru. Bez wyjątku.

*Rysiek -> oczywiście "Dżem" - List do M.

poniedziałek, 26 kwietnia 2010

"Nie mam pojęcia! Jak ja tu mam nie być zła?!"



"I was standing on the wall
Feeling tenet tall
All you maggots, smoking fags
On Dol Blathanna Boulevard"


  Wielu ona zdobi. Błyszczy nienagannym złotem, skrzy się owocami poszukiwań i magii prostych ludzi. Szlifowana, tworzona pod patronatem wszelkich bogów, bóstw i opatrzności. Nigdy nie została zrównoważona czy opluta, a jedynie patrzyła na to z góry... Z wielkim obrzydzeniem, ale i kpiną w charakterze. Korona, nie upadła pomimo pochylenia głowy, szczególnie, że istniała tam pomimo niewiedzy ludzkiej. Jej blask wspaniały okrył granice i twarze zmęczone każdym dniem ciężkiego głazu Syzyfa spokojnie pijącego jasne pełne w cieniu skał. Insygnium władzy najwyższej, upragnione przez oczy i umysły tych, którzy musieli zza mórz, pasm górskich czy krat więzień najróżniejszych oglądać niebo w poszukiwaniu wskazówki. Spójrz w niebo, me luned.
  Najwspanialsza jednak korona faluje podczas spaceru bulwarem Doliny Kwiatów mimo, że nie rozumie starszej mowy. Najwspanialsza korona błyszczy swoją piękną barwą, która przyprawa mnie o zawrót i hipnotyzuje. Najwspanialsza korona ma swój niepowtarzalny zapach przywodzący na myśl ostatecznie rozwiązanie problemów i chwile uniesień ponad nasze możliwości. Najwspanialsza korona w końcu ma swoją finezyjną miękkość, z którą nie jest w stanie równać się żadna znana ludzkości przyjemność. Moja wymarzona korona...
  Moja upragniona korona podobnie jak ta, której nie posiadam krążą gdzieś po świecie. Raz zbliżają się, raz oddalają i rzekłbym, że jest wspaniale, nic się nie zmienia. Znów spłynęła Twoja korona po moich ramionach...
  Moja korona zastępcza wykrusza się...
-Cyc! Łysiejesz. Ale nie martw się... To normalne u faceta.- powiedziała, a światło przeszywające okno znów padło podniecającym refleksem na koronę, tą *****.



Ale jestem podłym chamem pomyślałem wrzucając tą, a nie inną piosenkę...
Cytat, prawie jak System of a Down "Lost in Hollywood" z małą zmianą.. "Dol Blathanna" - (Ishtar) Dolina Kwiatów.

niedziela, 25 kwietnia 2010

"The 7th Day Of July 1777"



"Psy, kiedy wyją w pełnię,
Też tęsknią za tą wyspą..."


  Był to dzień słoneczny, żar bezkresny lał się z nieba. Niemal jak dziś... Ani jedna chmura czy obłok nie przesłaniała majestatu wrót błękitnych. Niemal jak dziś... Orzeźwiający i spokojny w swojej naturze wiatr smagał lekko i wyważenie okolicę, nadając letni wydźwięk wszystkiemu wokół. Niemal jak dziś... Był to dąb potężny, wiele przebył dni podobnych temu, ale i arktycznych, mrocznych czy pełnych grozy mu nie brakowało. Gałąź jego zdobił już tylko jeden liść, zielony, witalny i piękny w swej naturze. Stare drzewo było przywiązane do tego uroku, traktowanego jakby z ojcowskim uczuciem. Magia ta była rzeczywista jednak liść już dawno nie zdobił suchej i nieatrakcyjnej kory drzewa. Co więcej, nigdy nie rozkoszował sobą obumierających konarów. Tak jak zawsze i dziś...
  Pochód podążał wiekowym szlakiem. Droga ta wiodła właśnie pośród tych drzew, które zieleniły się wiosną uroczą i napawały przechodnia większą jeszcze radością. Jednak powiem bez wahania, że grupa ta nie potrzebowała niczego już więcej. Równy więc i majestatyczny dalej szlak wiódł odwiecznym kamieniem nad sam klif. Tam właśnie, gdzie bryza rozwiewa wszelki kunszt stylistyczny, daje nową energię i swój wkład w równanie 1+1=1.
  Zbocze pełne złocistych i z rzadka obmywanych niegroźnymi falami skał obrastały niskie trawy aż po horyzont poprzecinane tylko zagajnikami i pojedynczymi ostańcami natury. Ci strażnicy właśnie wypatrywali swojej chwili i odpowiedniego momentu, pewni, że nastąpi. Nie dziś to za tysiąc lat. Liście szumiały, trawy słaniały się tak wolno, że uchwycić nie trudno było każdy ruch i tchnienie. Kwitło. W końcu dotarli wszyscy do miejsca uroczystego. Dywan czerwony, zdobiony po bokach swoich złotymi wszywkami oraz srebrnymi przeszyciami prowadził jakby dalej, ponad ten wysoki brzeg, powyżej fal, a nawet chmur, które zjawiły się ułożone i w gościach. Rozmywały się w tym szaleńczym kroku wprost na zwieńczenie tego dywanu i utworzyły sobą schody wspaniałe, a kolejne promienie zabłysły odbite od turkusowego morza. Nikt jednak na te stopnie nie wstąpił.
  Dlaczego? Dlaczego...
  -Dlaczego mam siedzieć po prawej?- powiedziała ubrana w kremowo-malinową suknię kobieta do swojej bliskiej przyjaciółki. Później dożyły sędziwego wieku. Absolwent sławnej na świat akademii umarł samotnie nie zaznawszy ciepła czy sukcesu w życiu.
  Wszystkie miejsca były już zajęte. Równo stojące wzdłuż dywanu ławy, błyskotliwie i ze smakiem udekorowane podniosły serca i dusze. Oczy i spojrzenia podniesione już były, lecz nie podziwiały kwiatów i kokard wokół. Podziwiały Kwiat i Kokardę przed sobą. Portal drewniany w białych kolorach, obwiązany zielonymi pędami pełnymi liści i barwnych kwiatów zamykał się nad trzema głowami. Wieczorem tego samego wszystkie ulotnią się. Jedna cyklicznie, a dwie... zawładnie światem. Otóż pierwsza pojedna się z Odwiecznym i Niedoścignionym. Dwie zamknie w sobie stworzenie Odwiecznego i Niedoścignionego na wieki Wiecznego.
  Dominik siedział w swoim pokoju na piętrze. Gobelin tępo wpatrywał się na stół i jego dwa wyraźne, bo jedyne elementy. Jeden, statyczny i finezyjny skąpany był w wodzie. Zdobienie pustej butelki, bo w tej właśnie róża, o której mowa się znajdowała przywodziło na myśl skute lodem jezioro - gładkie i krystaliczne. Bo to bardzo proste, zdobienia nie było. Drugim była szklanica, a w niej przezroczysty płyn o wielkiej woni i uczuciu. Mimo, że wędrował między światami, a przeznaczeniem to nie kończył się. Pijak i szelma byłby uradowany jak narodzony właśnie. Błąd... Smak jego stawał się coraz bardziej słony, bo górski strumień tętnił życiem.
  Jedyny liść tej róży opadł na ławę. Zielony. Wspaniały. Był jednak jeden świat, w którym on wciąż zdobił boski kwiat. Ale ten świat nie istniał. I to nie jest błąd!
 
 

*Tytuł, a po prawdzie jego pełny wydźwięk:
King Diamond, utwór "The 7th Day Of July 1777"





"Psy, kiedy wyją..." - Andrzej Waligórski - "Wyspa" (wykonanie Grotowski, Zwierzchowska).

"a dwie... zawładnie światem" - i to nie jest błąd.

czwartek, 22 kwietnia 2010

Listopad 89?

Listopad 89? Nie u mnie..
Z prostego rachunku wychodzi 28... Ciekawe, może istnieje jakaś nadzieja;



  Minione dni pomimo swojej pozornej normalności, biegu wydarzeń oraz ciągłej zabawy w chowanego nie emanowały tym ciepłem i tym urokiem, który towarzyszy życiu kiedy pokład tego kursowego jachtu na rajską wyspę obsadzony jest całkowicie. (Acz ośmielę się na zamianę tej całkowitości na należytość z tylko sobie znanych powodów).
  W karczmie jednak było było ciekawie i tym razem...
  Tuż przed południem zjawili się w lokalu goście, na pozór typowi. Nie bardziej typowe jak oni okazało się ich zamówienie. I zapewne nie zdziwi was fakt, że również typowo zasiedli za ławą i rozmawiali. Typowo... I mijałby kolejny południowy, a później popołudniowy czas na codziennych problemach, rozmyślaniach i troskach. Obfitowałby w niewiele znaczące koleje losu, wybuchy radości i zwieńczony  byłby "bohaterską śmiercią" we śnie. Pan Przemian chciał jednak inaczej i... udało mu się. Już po kilku kuflach zaczęło się dziać niewesoło. Zabrzęczały pierwsza naczynia rzucane o podłogę i wcale nie ginął w nich smutek czy żal, a wybuchała raczej złość i płomień. Zahuczały w końcu upadające na podłogę krzesła i ławy. Kurz podniósł się z lekka spomiędzy szpar w podłodze. Zaskrzypiały deski naciskane ciężkim i powolnym chodem wielu ludzi z dwóch stron karczmy. I w tej chwili karczmarz powinien zerwać całą rozmowę, zakończyć niepotrzebny spór, który nie wiódł do niczego dobrego. Rozlew krwi z oczu i łez z żył, czerwone i opuchnięte rozpaczą twarze, zniszczone myśli, dni i miesiące. Dlaczego znów smutne twarze, załamane ręce miały świecić ponad światem? Wybuchy radości? Nauka na błędach? Świat radości z bycia razem? Nie zareagował, pozwolił się szargać swojej skrytej żądzy oraz oczywistemu marzeniu zwanemu szczęściem. W tej właśnie chwili strzeliła szyba, drzwi zostały wyrwane z zawiasów, gobeliny, poroża, obrazy pamiętające pradziadów oraz wszelkie meble w szybkich skokach znalazły się w obiegu. Część wspomagana kuflami pomknęła w lewą stronę. Ta znów odpowiedziała krzesłami, rozkruszonymi skałami z kominka celując prosto w głowy zbitej drużyny. A muzyka obelg i interaktyw niczym nie stłumiona gotowała i dodawała jedynie większego dramatyzmu sytuacji. Szaniec swoisty powstał na środku "Wspaniałego Cyca". Sypały się ponownie pięści, razy wyprowadzane nogami od mebli, spadały butelki i kufle... opróżnione rzecz jasna.
  I tak walczyły ze sobą dwa stronnictwa. Racje? Te same. Powód? Sentyment. Efekt? Brak, zwany też upadkiem na wieki. Pozostało odwieczne pytanie: gdzie wtedy był Dominik. Czy stał z boku obserwując mur rosnący i rosnący? A może rzucał naczyniem jak lewa strona, albo machał obuchem jak ci z prawej klnąc dobitnie?
  Nastał wieczór. Emocje to opadały to wzrastały zmuszając do płaczu. Mroźny wciąż, nocny i wiosenny wiatr przeciął salę i orzeźwił umysły. Stary puchacz przyniósł znak księżyca w szponach i z mądrością w spojrzeniu odwrócił dziób ku niebu. Wszyscy w środku spojrzeli wtedy na mądrego ptaka i jak on odwrócili swe oczy czerwone już i zmęczone setnie w stronę usianego gwiazdami sklepienia. Granat ciemny i maź jakaś krystalicznie czarna przebita blaskiem nieodpartym napełniła ich taką ochotą i spokojem, że wszelka wiara wróciła w serca. Mur upadł w umysłach i sercach wszystkich, znieśli więc wszelki majdan, poprawili to co zniszczyli, a jedynie rozlanego wina nie starli. Wyszli podając sobie dłonie, równoważąc racje i śmiejąc się w twarz głupocie. A karczmarz?
  Dominik stał ponad pomarszczoną linią wina, podwaliny muru i szańca zarazem. Jedna noga na lewej, druga na prawej stronie. Uśmiechnął się w myśli i nie przestąpił ni w stronę magii swej ni szczęścia ludzkiego. Zasnął leżąc krzyżem na środku tego placu boju wciąż pamiętającego łzy i krew.
  Nieznana siła w końcu go poruszy, wskaże drogę... Słuszną? Błędną? To nie jest ważne, ból i niesmak są tylko, a może i aż elementami egzystencji, jakże ich nie słuchać?
  Tymczasem...
  Tymczasem moc owa cierpiała niemoc.

sobota, 17 kwietnia 2010

"Tren XIX..."



"Jest wreszcie najstarsze i najgłębsze marzenie: wielka ucieczka, czyli ucieczka przed śmiercią."
J.R.R. Tolkien

    
  Tuż przed świtem... Mroźny wiatr zmuszał niczym tyran ostateczny, niegodziwiec i bezduszny anioł, jak nauczyciel latania będący nielotem, jak degenerat społeczny segregujący ludzi i nadający im cechy, światło i dumę, wszelką roślinność do pokłonienia się odwiecznemu i odległemu majestatowi aż do samej ziemi, by stworzenie poczuło rękę jedynego i najważniejszego. Jednak czym by to było jeśli władca niesprawiedliwy pozostałby bezkarny czy też rozochocony tłum rzucił się na świat zbrojony w zęby i języki? Strumień arytmicznie porywał na chwilową i niczym nie zawinioną mordęgę co z boku stojące zimne głazy, szorstkie i szare tej bezgwiezdnej nocy. Mroczny obraz ten potęgowała moc tej pędzącej wody, skryta i wiecznie czujna, nigdy nie zwyciężona jednak zawsze, ustatkowana i dumna w swej całej okazałości. Tak też trwała w swym ideale i pięknie nie czyniąc szkody na umyśle i ciele. Tak więc nocny łowca spoglądał na dobrze sprawioną porę, ze szklącym okiem zasypiał otulony własnymi skrzydłami, bo te wiecznie oparciem mu będą niezależnie od świata złego i czasu źle wybranego. A księżyc ustępował rozpalonej do czerwoności kuli należytego miejsca, posprzątał po sobie, zatarł nieudane próby poprawy świata, uleczył nie okazane rany tak, że nawet świat się nie dowiedział. Więc łowca spokojnie zaszył się w legowisku, zmrużył oczy smagane promieniem, myśl mu krążyła jedna, wierzył w to, że już niebawem znów słońce zajedzie, mroźny wiatr obmyje wszelki kraj, a potok znów ukołysze okolicę. Bo od wieków jest wiadomym, że następują rzeczy po sobie, a prowadzą do niewątpliwego piękna, a to odkryć bez trudu można... nawet pośród deszczowych dni, zmętniałej wody i pustek w okolicy jeśli... jeśli tylko ktoś czuje się dobrze w ramionach.
  I tak właśnie obserwował ideał stworzenia Dominik z okna swojej karczmy tuż przed wspomnianym porankiem. Dzień rozpoczął się z wolna, niczym nie wyróżniając od każdego dnia pracy. Zjawiło się kilku gości, inny wykłócili się o pokoje używając niewybrednych słów. Wielu poskarżyło się na śniadanie, a po prawdzie jego brak. Dziwili się tym właśnie obłudnikom pozostali, bo po prawdzie właśnie oni okrutnie dołożyli swej siły do tego, by kucharz pomocnik niczym ranny leżał na pryczy. Krew mu zastępował chmiel. Upłynęły więc spory świtania, rozgonione przez letni wietrzyk śpiewający odległą pieśń o wilku, którego echo brzmi po dziś i dźwięczeć będzie po wszech czasy. Nastało południe, uładziło się wszystko. Odetchnęli więc wszyscy zmęczeni powrotem do normalności. 
  Nie doszedł tego dnia żaden list, pomimo myśli genialnych, acz powściągliwych. Nic nie zapowiadało spojrzeń pomimo pragnień równie trafnie zdystansowanych jak prawdziwych. Nawet przez rozum przeszła groza pamięci i tęsknoty. Zgaszona została w zarodku, bo powiał wiatr nierytmicznie, a zgrany w arię, wzeszło słońce, a nadciągał księżyn i w końcu szemrał strumień, a skały basem odpowiadały, że tuż, tuż mu do morza.
  I tak zapał się w łożu, po trudnym i spokojnym w chaosie dnia dniu Dominik. Nie byłby jednak sobą pozostawiając wszystkich bez planów i dygresji. Nie zapomniał o tym czego nie zrobił, a czego robić nie powinien. Nie pochwalił się za zalety, bo to nie w jego gestii leżało. I kiedy w ostatecznym rozrachunku wszystko prostotą i pięknem zawiało. Naturalny ciąg królował, a symboliczny i wymowny promień księżyca muskał twarz celem potwierdzenia zapytał Dominik:
-Czy wszystko w porządku? Jak się czujesz i jak minął dzień? Bo wiesz, chciałem by było miło, bez zaskoczeń i nietrafnych słów. Może przeszkadzam? Albo... albo to sen?

czwartek, 15 kwietnia 2010

Dziwna to była podróż...

Ten swoisty joik wyraża wszystko o czym chciałbym napisać. Tekst w oknie youtube po otwarciu strony źródłowej.



  "Dziwna to była podróż" pisał poeta kilkaset, a może kilka tysięcy lat później. Nie mylił się, bowiem po wyjściu z gąszczu głowa wędrowca wciąż była opuszczona. Nie wiedział jednak stojący obok człowiek o tysiącach myśli i wręcz radości eksplodującej. Bo oto znów rozdział został zamknięty, a nauka nie zostanie zapomniana. Wiele czasu musi upłynąć i wiele rzeczy się przydarzyć aby świat stał się piękniejszy i bardziej wysublimowany jak dziś. Będzie lepiej, musi, bo inaczej wszelkie wartości zginęłyby w swoim zalążku, a żadna magia nie istniałaby wtedy.
  Stare ptaszysko z zawadiacko wzniesionym dziobem odleciało szybkim lotem w chmury by zaszczycić sobą inne regiony i podobne monumenty. Pieśń starego lasu płynęła więc dalej, a natura uspokoiła się. Wrota zarosły, a polana okryła się mrokiem nieprzeniknionym. Napis ostatni raz zalśnił dla Dominika i wyparował tak szybko jak i pojawił się wraz z nowym światem i wybuchem wulkanu. Jednak to, że nie istniał w rzeczywistości nie znaczy, że zgubił się pośród sentencji czy prawd. Żyć będzie wiecznie, bo i wiecznie musi stać na straży. Dlatego wszystko jest niszczycielską siłą, a królowaniu jej nie będzie końca.
  Zasiadł spokojnie za stołem i uśmiechnął się w myśli. Zrozumiał w końcu jak bardzo się wygłupił i w jak podły sposób zniszczył wszystko to co budował z wolna bez własnej wiedzy. Całe szczęście, że nic nie ucieka bezpowrotnie, a doświadczenia żyją w nas i pozwalają się wspominać.
  Nic więc dziwnego, że szargany wiatrami uczuć pośród drzew i krzewów gęstych dnia ostatniego zastanowił się nad tym czego dokonał i w jaki sposób zagrał jedną z arii, która miast być popisową stała się źródłem skaz na krystalicznej koszuli.
  Me lunded...


* I była to kwietnowa "8". Może w lepszym świecie, albo...

środa, 14 kwietnia 2010

Ścieżka



"Szliśmy po puszczy, podobni do człeka,
Co nim ślad znajdzie ścieżki obłąkanej,
Rozumie ciągle, że go próżno czeka."

  Kiedy Dominik wkroczył w gąszcz, który rzeczywiście okazał się obłąkanym odczuwał nieodparte wrażenie stąpania po nieznanym i niepewnym gruncie. Magia i czar do tego stopnia zamieszały jego intencje, dowcip i dziwną stateczność, że nie wyczuwał wszelkiego ruchu i podmuchu na uchem. Deszczowe dni nie chciały przeminąć, a on wyrwany z choroby w środku dnia miast z uśmiechem spoglądać w niebo i poszukiwać szczęścia tam gdzie ono jest rzeczywiście, tułał się między starymi drzewami i gęstymi zaroślami... Jak zwykle jedynie wejście było szeroko otwarte, opływające w kwiecie niezliczone, przebijane jasnym promieniem rzekłbyś czarodziejskim i finezyjnie zakręcone na modłę starożytnych wrót. Wnętrze tej odwiecznej komnaty przedstawiało sobą o wiele, wiele trudniejszy obraz. Opisać tego nie podejmuję się, forse altri cantera con miglior plettro, powiem jedynie aby nie zaburzać wizji, że była to pustka w przepychu.
  Ołtarz starego ludu dopiero z bliska okazał się gładko szlifowanym kamiennym monolitem. Niemal krystaliczna powierzchnia płakała wilgocią porastających ją roślin, które nie wiedząc w jaki sposób utrzymały się w tych warunkach, ba wirowały w najlepsze orkiestrą życia. Kruk kołujący ponad polaną, bowiem na brzegu zielonego kręgu w środku słonecznym lasu był ten pomnik z błyskiem w oku zniżył lot by obejrzeć kolejnego wędrowca, a tych było już bez liku z wizytą przed monumentem. Karczmarz z trudem odganiał od siebie poczucie skrępowania i niemocy. Przetarł monolit by wzrokiem móc podziwiać kunszt zamknięty w zielono-szarej skale. I wtem ujrzał napis: Cáerme dhu cerbin ess luned, que ess folie...
  Długo stał wpatrując się w tajemnicze słowa. Coraz więcej strug deszczu spływało po jego twarzy. Był cały przemoczony, ponadto wiatr ponownie począł dąć i magia mroku przeistoczyła się w strach i niepokój. Zniewolenie nie będzie dobrym słowem, a kajdany odpowiednim oprawcą, bo ani one, ani żadna siła nie powstrzymałaby go teraz przed działaniem. Szczególnie, że świat cały...
  Świat cały tonął we mgle i nieodpartym zmroku jak każdego wieczora.




Słowo od autora:
* Uf... namęczyłem się setnie nad tym marnym zlepkiem słów. Czytając wprost nie dostrzegam w tym jednak ani odrobiny sensu dlatego nieodzownym będzie wspomnienie motywów czasów ostatnich, przeczytanie naprawdę powoli i sprawdzeniu cytatu w słowniku. O tajemniczym napisie dowiecie się w późniejszym czasie, bo przekład jest mój... Mimo to życzę owocnych poszukiwań. 
   

poniedziałek, 12 kwietnia 2010

Cichy szept



   Zabawne, jeszcze tak niedawno kroki stawiane były bezpośrednio, bez wahania czy niepewności serca. Teraz wydawałoby się sytuacja okazała się jeszcze jaśniejszą niż kiedykolwiek, bo było cudownie, a lot ponad drzewem wraz z późniejszym lądowaniem wcale nie przedstawiały obrazu piekielnego lecz całkowicie inny. Magia Mirażu? Nigdy nie odpłynie... Jednak pojawia się niepewność, a ta najprawdopodobniej skończy się jak zwykle. Przytul tatusia...
  Szaleństwo sobotniej nocy z pewnością można było zaliczyć do tych, które wspominać się będzie z łezką w oku. Nie codziennie, bowiem odnajduje się duszę zwierzeń czy czyta ze wzruszeniem troski i życzenia. Wspomnieć też należy o zawirowaniach w tłumie tańczących oraz tych spoglądających na świat przez lunetę życia 40%. Smagana chłodnym wiatrem twarz beznamiętnie odbierała otoczenie. Co dziwne, krople deszczu z rzadka ocucały ze snu na jawie Dominika, który spoglądając na niemal bezgwiezdne niebo parł do przodu, ku swojemu celowi na... najbliższe chwile. Był tam jednak i inny cel, który przedstawiał coraz do szersze i szersze horyzonty. I wymagał on rozmowy. Problemem jednak był brak rozmówcy, bo szlak opuszczony z dawna witał milczeniem i szybkim krukiem, który uśmiechał się w duszy na myśl o łatwym i miłym czasie. Czasie zajętym wcześniej, przez zwinność i radość łączoną ze szczęściem swawoli. Popłaciła ci ona i tym razem dobry ptaku, otul ją więc skrzydłami i mknij przez chmury, rozpędź je dla mnie proszę...
  Świt był, mimo łask, z dala od Pana Przemian, opuszczony przez Opatrzność i nawet cholerna jaskółka nie zaśpiewała... Okropny. Nie tylko jednak on doświadczył wspaniałości i następstw, tego co przeżył z własnej woli, która doprowadziła go do granic. Wspomniał jednak siebie i przez załamanie, płacz i zgrzytanie zębów ujrzał prawdę. A ta jak zwykle sprowadziła go na drogę najtrudniejszą i najboleśniejszą. Czy efekty będą godne? Niebawem się przekonamy.
  -Jeszcze się zobaczymy, powodzenia życzę- powiedziała po długiej rozmowie. Uściskała go jak nigdy, uśmiechnęła się w ten zabójczy sposób i mrugnęła znikając w tłumie.

  Zobaczysz mnie w tłumie
Zagrodzę dłonią świat
Podążaj z wolna w dumie
Nie ważne, że szkoda lat... 

piątek, 9 kwietnia 2010

Poetycka wiosna

Już miałem siadać i pisać na pewien temat, kiedy natchnęło mnie i chciałem odszukać odpowiedni cytat, który gdzieś szalał pośród innych myśli. Trafiłem na pewien tekst i bardzo się zmartwiłem, ale i ucieszyłem zarazem. Zmartwienie to odznaczało się tym, że jak zwykle to już bywa ktoś wpadł na ten pomysł wcześniej, a, i tutaj jest granica między radością i smutkiem, miał identyczne przemyślenia i problemy. Z tego więc powodu nie pochwalę się swoim tekstem, a jedynie przytoczę kilka słów wieszcza narodowego.

Mickiewicz Adam

"Te rozkwitłe świeżo drzewa"

Te rozkwitłe świeżo drzewa
Upajają słodką wonią,
Wody szepcą, słowik śpiewa
I koniki cicho dzwonią.

Czemuż zadumany stoję
I wiosną się nie weselę?
Bo sieroce serce moje.
z kimże wiosnę tę podzielę?

Przed mym domem w pomrok szary
Stają muzycy tułacze.
Słyszę śpiew i dźwięk gitary.
Odmykam okno i płaczę.

Zakochani to minstrele.
Pod oknem kochanki nucą;
Mnie nie bawią, ale smucą;
z kim się muzyką podzielę?

Tylem uczuł, cierpiał tyle,
Lecz nie powrócę do domu;
Opowiadać nie mam komu,
Zamknę powieść mą w mogile.

Założywszy ręce siadam,
Na samotną patrzę świécę:
Czasem piosnkę w myśli składam.
Czasem pióro smutne chwycę.

Dzieci moje, myśli, słowa,
Czemuż się z was nie weselę?
Ach, bo dusza moja wdowa,
Dzieci wiele, sierot wiele.

Mija wiosna, mija zima,
Mija pogoda i słota;
Nie przeminie żal pielgrzyma,
Bo on wdowiec i sierota.



[wiosna 1832]

czwartek, 8 kwietnia 2010

"Radość się z troską plecie"



I tym drażniącym podniebienie oraz inne części ciała równie podatne na doznania akcentem zakończyłbym wpis jednak nie byłbym sobą tak więc dodam ziarenko prawdy do tej półpłynnej masy.

   "Ta z mej osoby nie spuszczała wzroku
I tak męczyła w moim wstępowaniu,
Że kilka razy chciałem wracać kroku."

  Minął czas wszelkiej zabawy, wolności, nawet tej pozornej oraz tego uczucia pozwalającego cieszyć się całym sobą. Mimo, że Dominik nie czerpał nawet połowy z tych dobrodziejstw to nie zostały one z nim na dłużej. Uświadomił się w tym kiedy przyszło mu stanąć twarzą w twarz z odwieczną potęgą. Siła ta była niewiarygodna i bezlitosna.
  Bezlitośnie ostro przeszywały go kolejne kroki stawiane pośród własnego ogrodzenia. Kilkorgu pomocników krzątało się w karczmie bez zbędnych protestów, ociągań i narzekań zabrali się do pracy i obsługi goszczących w tym zaścianku. Wiosna biła pełną gębą, nie odstępowała Dominika na krok znacząc swoje piętno jeszcze obficiej niż najmroczniejsza noc zimowa czy martwica umysłowa za jesieni. Wschodzące pąki i liście na okolicznych roślinach malowały jaskrawo zielone plamki na zmęczonych gałęziach. Nie trzeba było dużo czekać aby pokryły je bez opamiętania, próżno się dziwić, wystarczająco długo czekały. Smagały więc swoją wesołością, entuzjazmem i zerwaniem z przestarzałego łańcucha twarz spacerującego karczmarza. Promienie oświetlały jego twarz, niczym nie zmartwioną i nie trawioną smutkiem. Lekko i powabnie zamknięte oczy symbolizowały pojednanie się ze światem. Byłby biedaczek tam marzył nadal i bratał się z naturą, która bądź co bądź płatała mu nie zawsze wesołe figle, gdyby nie niepokój i skryte głęboko wyczekiwanie.
  Pękło z trzaskiem i hukiem. Niczym skała uderzająca nie w taflę wody (a może i to skała z wodą była, bo w jednej chwili Dominik zalany był potem niepewności) horyzont ożył i uformował się na kształt fantastycznych wrót do innego świata. 
  Powiedziałbyś, że uśmiechnął się ten obrazek, ta wizja senna do Dominika. Ten oszołomiony i napawający się magią romantyk odpowiedział uśmiechem równie szczerym co uspokojonym.
-Tęskniłem- powiedział, a wrota zamknęły się powoli. Czy kiedyś się jeszcze z nich wyrwie - nie jest dobrym pytaniem. "Czy chce się z nich wyrwać?" zapytałbym zapewne.


*Dante, tym razem Piekło. 

poniedziałek, 5 kwietnia 2010

Kręgi i nieba wyższe




   Mówisz: „tu widzę, w czym rzeczy istota,
lecz nie rozumiem, czemu taką drogą
Bogu odkupić nas przyszła ochota?..."

  Płynęło strumieniami. Woń wisiała ponad głowami zarówno tych świętujących jak i już głęboko pochylonych nad swoim życiem, a na pewno nad podłogą. I skończyłoby się jak zwykle na zniszczeniu fizycznym w każdym przypadku, wyniszczeniu psychicznym w wielu, a rozpacz rozpostarłaby swe skrzydła ponad przybytkiem. O dziwo dzisiejsza tragedia nie będzie opiewać jak to popili się w karczmie, kto przyszedł i się wyżalił, czego to nie spotkaliśmy po drodze i dlaczego okno jest wybite. 
  Tęsknota...
  Zamieszanie było wielkie. Ciemne płaszcze powiewały nad wieszakami, sala wirowała, a rytm wyznaczał nie bard, a szalejące ciała. Niebieski strumień magii podsycany trunkami pochłaniał wszystkich wokół, trzeźwi zawieszeni byli jakby w powietrzu, reszta wyznaczała nowe szlaki w tej odwiecznej głębi nicości. Nicość jest potrzebna. 
  Blond włos skrzył się w zacisznym kącie lekko tylko spięty szarym materiałem. Stonowana w mroku i cieniu odzież nadawała jej ekstremalnie porywającej wizji cienia, śledzonego i odnalezionego. Szpiegowska ta intryga rozgrywała się mało burzliwie, bo pioruny uderzały z rzadka maskowane wybuchami, bynajmniej nie meteorologicznymi, a fermentacyjnymi głównej części karczmy. Chmury zasnuwały tą okolicę swoimi puszystymi ramionami, by tamci mogli radzić i oddawać się sobie. Spali dość mało, od kilku dni spędzali ze sobą każdą możliwą chwilę. Smucili się wcale mało, powiedziałbym nawet, wybuchali entuzjastycznymi promieniami słońca, tego odwiecznego, płodnego...
   -Jeśli tylko tak mówisz, a wierzyć pragnę, że szczerze to ja ukłonię się nisko, dłoń ucałuję i oddam wzrok i zmysły inne na usługi. Jeśli odwrotnie jest, a tego przyjąć nie mogę, to zrobię co tylko wyśpiewamy na scenie, jednak wtedy Lafey nie pomogą nikomu, bo wszyscy będziemy martwi.- powiedział Dominik wlepiając wzrok na północ, a wszystko płonęło... Problem tkwił jednak w tym, że płonęło nie tylko w nim, ale i za oknem. Już chciał wołać o pomoc opojów za plecami kiedy Zwiastun wyłonił się z tej burzy ognistej.
-Masz?- zapytał swoim zwykłym tonem
-Mam- odpowiedział mrużąc oczy, bo rozumiał powoli
-Wiesz, że On zostanie z tobą na zawsze...- stwierdził nie zapytał, a jego koń zarżał.
-Wiem... I właśnie to trzyma mnie przy życiu...- odpowiedział grzecznie nie odpowiadając pytaniem na nie zadane pytanie.
-Żegnaj, lecz strzeż się, bo srebrne gwoździe nie zatrzymają nienarodzonego, a zęby gotowe będą na wszystko-
-Powodzenia na szlaku Tułaczu Tułaczy, zawitaj czasem- poprosił, nie nakazał Dominik, mimo swojej mocy.
-Ja zawsze będę z Tobą szaleńcu! Bywaj! I nie słuchaj Antonia, bo głupoty gada, o wiele lepiej się zaprzedać!-
  Jeździec odjechał, a natura się uspokoiła. Kohmelo (fin.)? Niemożliwe! Więc może? Niemożliwe! To co ja mam robić? Wspomniał spacer i rozpłakał się w smutku i radości.
 ...Była silniejsza niż wszystko inne.  
 

*Dante i Abigail.


piątek, 2 kwietnia 2010

Myosotis



  Niemal środek dnia, a niebiosa zakryte były gęstą i nieprzeniknioną warstwą chmur. Masy te wciąż i wciąż napływały nie pozwalając radosnemu promieniowi opiewać twarzy Tułacza pośród kamieni wybrzeża. Szare skały i piaski wyścielały niczym nocny welon granice rzeki... Rzeki zwanej pośród okolicznych ludzi "zła" jednak... tutejszych nie było już od dawna. Ciche szmery wody, obmywane skały wystające nad powierzchnię, nachylone korony niskich drzew, których liście niemal stykały się z wolna płynącą masą. Zielone wzory pośród kamieni, gdzieniegdzie śmiały skok ryby czy innego żyjątka... Harmonijny obraz rzeczywistości, pełnej rytmu i finezji.
  Uśmiech gościł wciąż na twarzy Dominika, nawet chłodny powiew wiatru, zachmurzone sklepienie oraz martwe ślepia wszelkiego ptactwa nie mąciły spokoju i ostatniej świecy, która tliła się ponad jego ciałem i... umysłem. Stąpał powoli, mając wyważony każdy krok, nie znał drogi ni miejsca, szedł jakby we śnie, we śnie szedł, bo... tak naprawdę był we śnie lub raczej: wspomnieniu.
  Słońce znów walczyło z puchem szorstkim, nieprzyjemnym i rozbuchanym.Bogowie mórz, wiatru i sił demonicznych toczyli bój na nieboskłonie, deszcz i pęd wichru opadały na ziemię walając się niczym bękarty po zakamarkach zniszczenia. Pośród tych właśnie wiosennych rejz niebios trójka siedziała w zaciszu, mając nad sobą konstrukcję potężną i trwałą po wieki... jakże inaczej określić most.
  Zroszone ostatnimi kroplami podniebienia zawirowały wraz z duszami. Polecieli przed siebie niczym gońcy samego ducha, wzbili się przed tłumem zdziwionych, pokiereszowali niedowiarków i stanęli dęba przed zwalonym pniem. Usiedli, a deszcz rozrywał wszelkie bariery pochłaniając żyjące istoty. Dlaczego przetrwali? Oni nie żyli, a jedynie egzystowali imaginując rzeczywistość i władając nią... Królami czasów byli.
  Królem pozostał nadal spacerując samotnie bez swoich współtowarzyszy niedoli władania. Pamiętał i mimo mgły nadrzecznej wciąż tętniły w nim wyrazy i uśmiechy. Było wspaniale. Chciał aby było tak wiecznie i otrzymał nawet znak.
  Rosły wyraźnie, nie krępowane skałą czy wodą. Żywioły służyły niczym jakby to nie były kwiaty, a Magna Mater.
-Myosotis, Myosotis Victoria... I Ty również.- powiedział patrząc na niezapominajki.

czwartek, 1 kwietnia 2010

Wieczny ogień



  Chłodny wiatr odganiał wszelką nadzieję na poprawę pogody tego dnia. Wychylające swe oblicze zza chmur słońce nie było w stanie przebić się przez tą chaotyczną aurę niezadowolenia. Deszcz wisiał w powietrzu, czekał tylko na swoją kolej w tym pochodzie czarnych płaszczy. Mgła opadała jednak z wolna i wszystko stało się jasne.
  Około południa ujrzał tą szklącą się z lekka twarz. Kilka niewielkich strumieni muskało policzki i zatracało się w podłodze. Cyc sam nie chciał się mieszać, nie twierdził, że jest w stanie i na jego barkach oprze się ta rola... To nie na jego siły pomyślał. Wysłał jedną z pomocnic, dziewczyna, która przyszła została zaproszona bliżej kominka. Jego trzaskające w rytm płomienia kłody w jednej chwili zmieniły nastrój i wpasowały się z urok młodej pasowanej. Po chwili już znalazł się grzaniec i chwila spokoju... Musi sama to wpierw przemyśleć dodał wpatrzony w ten dziwny, acz jakże bliski wszystkim obraz.
  Cichutko, aby umknąć światu stuknęły kufle, a fajkowy dym omotał szybko pomieszczenie swym aromatem i gęstością.
-I tak to jest Dominik, takie rzeczy dzieją się na świecie- powiedział okoliczny rzeźnik, który mimo swojej profesji biegły był w mieczu. Popatrzył się na karczmarza z góry widząc, że ten dalej zastanawia się nad sytuacją.
-Nie chcę wnikać, to nie moja sprawa- odpowiedział w końcu niepewnym głosem. Wzrok jego też nie zdradzał olbrzymiej aprobaty. Rozmowa jednak nie trwała dużo, bo wraz z chłodnym powiewem do karczmy wkroczyło kilka innych osób. Ugoszczono ich i taktownie skierowano poza obszar zmartwionej dziewczyny. Zapach podwórza wkrótce zawirował z atmosferą "Wspaniałego Cyca" tworząc spójną masę, której nie brakowało niczego. Goście nie przynosili nic nowego, przeżywali Ostarę i rozmyślali powoli o Belletynie, który już wisiał swym obliczem nad głowami ludzi.
  Popołudniem późnym już niemal wszyscy opuścili karczmę i udali się w swoje strony błyszcząc na tle zachodzącego słońca. Pogoda, bowiem poprawiła się niczym samopoczucie Cyca. Z pewnością również aromatyczny i określony wybornym wyrób z dalekich krain okiełznanych promieniem nad wyraz jasnym i ciepłym miał swój udział w tej przemiłej wycieczce po odległych stepach.
  Wymienili uśmiechy, przynajmniej w fantazji, a na pewno w chorej głowie Dominika.
-Ciekawe czyje pytania bardziej bolą? Czy niepewne dlaczego, załamujące kto, straszne od kiedy i łzawe na zawsze? A może jednak istnieje odpowiedź, światło i przypływ dla tej dziewczyny? Czyżby zjawić się miał ktoś kto objaśni cały świat i wiarę? Czy podejdzie i do mnie? Nie uwierzę przecież, że lepiej nie mieć niż stracić...
  I tak właśnie myślał Dominik siedząc sam na sam w myślami swoimi. Dziewczyna również siedziała, ale czy ktoś zajął się tym gdzie i czy łzy nadal błyszczą miast otwartych oczu?